Kim jest właściwie późny przesiedleniec? Czyż jest to Niemiec z tamtej strony Odry i Nysy, który przegapił swoje własne przesiedlenie w odpowiednim czasie? Czy nie jest on figurą nieco komiczną?
Nigdy nie znajdowałem upodobania w tej biurokratyczno - związkoworepublikańskiej formule językowej. Zalatywała ona starzyzną i urzędową nudą. W niektórych ustach dźwięczała ponadto taksującym zwątpieniem, czy aby z tożsamością narodową tak określanego jest wszystko w porządku. Nie przykładałem żadnego znaczenia aby być nią objętym, a przecież jestem. Bo kto dopiero w styczniu 1958 roku przesiedlił się wraz z rodziną z Opola do Weimaru w NRD, ten podpada pod tę kategorię. Zapewne, w ścisłym znaczeniu tego słowa nie zostaliśmy wysiedleni. Na odwrót. Przez kilka lat przeszkadzano nam w opuszczeniu aktualnie już polskiego Śląska. Jak do tego doszło? Pochodzę z niemieckiej rodziny nauczycielskiej, osiadłej pod Opolem na Górnym Śląsku. W styczniu 1945 roku ojciec znajdował się w volkssturmie a matkę z czwórką dzieci ewakuowała sąsiadująca jednostka Luftwaffe. Wylądowaliśmy u krewnych w Wałbrzychu, u stóp Sudetów. Tam dosięgnęła nas 9 maja Armia Czerwona i koniec III Rzeszy. Aż do tego czasu zagrzebał się front przy „Festung Breslau“. Potem przyszły rządy polskie. Z dnia na dzień życie stało się obce; Niemcy mieli nosić białe opaski na ramieniu, a nocą pijani żołnierze radzieccy urządzali polowanie na kobiety w opuszczonym przez mężczyzn osiedlu górniczym. Po powrocie ojca z radzieckiej niewoli jesienią 1945 roku powstało pytanie: dokąd się udać? Wobec ogólnego zamieszania i braku orientacji, strachu i głodu rodzice rozstrzygnęli, że najlepiej do domu, do Nakła. Tak więc wracało się przez górę ruin Wrocławia do przemianowanej po polsku wsi Nakło. Nie było tam jednak dla niemieckiego nauczyciela ani zajęcia, ani miejsca. Był niepożądany.
Nikt na Śląsku wtedy nie myślał, że tak to zostanie; krążyły dziwaczne pogłoski. Żywiono nadzieję na jakąś zmianę położenia. Nie przypuszczam, aby moi rodzice lub sąsiedzi wiedzieli coś bliższego o konferencji poczdamskiej, lub orientowali się w jej uchwałach. Tymczasem w toku było przymusowe wysiedlanie. Oznaczało to, że Niemcy zostali wyrwani z dotychczasowego życia i zbiorowymi transportami wysłani na niepewną przyszłość gdzieś w obce miejsca czterech stref okupacyjnych. Oczywiście, obawiano się wysiedlenia i starano się go uniknąć.
Władze polskie w różny sposób przeprowadzały „wysiedlenie“ w poszczególnych regionach niemieckiego Wschodu. Podczas gdy na Dolnym Śląsku, w Nowej Marchii i Pomorzu postępowano z całą bezwzględnością, to inaczej było na Śląsku Górnym (w byłej rejencji opolskiej, dzisiejsze województwo opolskie i katowickie), gdzie polscy i niemieccy Ślązacy żyli obok siebie i gdzie w wioskach posługiwano się oboma językami. Wszyscy Górnoślązacy, obojętnie co do przynależności narodowej, zostali zaszeregowani do „autochtonów“. Z jednej strony odróżniało ich to od przybyszów z Polski wschodniej, których tereny ojczyste zabrał Związek Radziecki. Z drugiej strony status „autochtona“ zaoszczędził Ślązakom ryczałtowego wywłaszczenia i wysiedlenia. Niewyjawiona tego przyczyna była natury gospodarczej, nie było można i nie chciano pozbyć się niemieckich sił fachowych w regionie przemysłowym. Propaganda podkreślała uzasadnienie ideologiczne. Było to historyczną samobłudą, że w 1945 r. nie przejęto terytoriów niemieckich jako odszkodowanie za straty terytorialne na Wschodzie, lecz że jakoby powrócono na prastare polskie ziemie, tylko zewnętrznie zgermanizowane. „Ziemie odzyskane“ - tak brzmiała formuła oficjalna. Byłoby to oczywiście dziwne, gdyby nie znaleziono polskiej ludności na prastarym polskim terenie. A więc ogłoszono, że wszyscy autochtoni bez wyjątku nadają się do repolonizacji. to „re“ przynosiło alibi historycznej prawowitości, zakładając że niemieccy Ślązacy zostali siłą zgermanizowani (obojętnie kiedy) i dopraszają się usilnie, aby zostać Polakami. Ulubionym punktem zaczepienia dla komisji weryfikacyjnych, które decydowały o przyznaniu polskiego obywatelstwa, były nazwiska takie jak moje, chociaż musiano wiedzieć, jak złudne jest brzmienie nazwiska przy określaniu narodowości, zwłaszcza na terenach granicznych. Mojemu ojcu odmówiono polskiego obywatelstwa; niemiecki nauczyciel o polskim nazwisku nadawał się tylko do wysiedlenia. Obywatelstwo polskie otrzymała moja matka, która nie mówiła ani jednego słowa po polsku. Do wypędzenia nas nie doszło dzięki dyskretnemu sprzeciwowi jednego z byłych uczestników powstań śląskich. Ojciec został także i wraz z nim musiała pozostać rodzina z czterema synami - aż do 1958 r.
Liczne wnioski o wyjazd, składane w późniejszych latach, były załatwiane odmownie. Rodzina nasza należała do tej rzeszy Ślązaków, którzy, zaszufladkowani jako autochtoni, nie chcieli dać się spolonizować. Pod tym względem burzyli nacjonalistyczne i totalitarne pobożne życzenie o państwie jednolitym narodowo, bez mniejszości. Jako Niemców nie chciano ich ścierpieć, ponieważ ich jednak potrzebowano, nie pozwolono im wyjeżdżać. A że nie odstąpiono od zamiaru ich spolonizowania, odmówiono im statusu mniejszości. Przekonanie, lansowane przez władze i rozpowszechnione w społeczeństwie, jakoby Polacy i Niemcy nie mogli żyć wspólnie po zbrodniach niemieckich w okupowanej Polsce, mogło wielu wydawać się przekonujące. Była to konsekwencja tezy o zbiorowej winie wszystkich Niemców, według której rozróżnianie między nazistami, ich pomocnikami i ich przeciwnikami wydawało się zbędne. W kolektywnej uniformizacji mózgów nie było miejsca na dokonywanie politycznych i kulturowych wyborów oraz ich respektowanie.
To, co „późnego przesiedleńca“ odróżnia od tego, który natychmiast po wojnie został wysiedlony, jest szczególnym doświadczeniem, trwającym dziesięć lat lub dłużej, jak poprzez narodową dyskryminację można się wyobcować z bliskiego środowiska swego pochodzenia.
Program „re-polonizacji“ nie przewidywał żadnych pozytywnych środków integracyjnych wobec wielokulturowej swojskości Śląska. Ograniczał się głównie do ucisku języka niemieckiego, zacierania śladów niemieckiej kultury i sposobu życia oraz wszystkich wspomnień o niemieckości Śląska w przeszłości. Publiczne używanie niemieckiego było karane. Aż do 1989 r. obowiązywał nigdy nie ogłoszony, lecz dokładnie przestrzegany zakaz nauczania niemieckiego jako języka obcego.
Jak na to Ślązacy reagowali? Obraz, jaki przedstawiła Renate Schumann w książce Muttersprache (Język ojczysty, München 1992) uważam za legendę. Według niej, wszyscy Ślązacy, którzy później wyjechali do Niemiec, przedtem broniąc niewzruszenie swej niemieckiej identyczności, padli ofiarą praktykowanego przez Polaków „językowego rabunku“. Dymna zasłona dla przykrycia zwykłego oportunizmu.
Rzeczywistość wyglądała mniej patetycznie. Wobec wszechobecnego antyniemieckiego ucisku, który łączył władze państwowe, ludność i Kościół, wielu Ślązaków postępowało pragmatycznie. Wybierali społeczne korzyści, karierę zawodową i partyjną, którą polskość ze sobą niosła, nie chcąc kłopotów związanych ze wzgardzoną niemieckością. Środowisko tradycyjnie dwujęzyczne ułatwiało takie rozstrzygnięcia. Pozostaje co najmniej otwartym pytaniem, w jakim stopniu było to opcją narodowościową.
Jak się samemu sobie szkodziło poprzez to dopasowanie, uprzytomniło się większości dopiero wtedy, gdy ich wyjazd do Niemiec stał się sprawą zamkniętą. Wówczas pojawiało się dodatkowe rozgoryczenie, które przeszkadzało spojrzeć w sposób spokojny i sprawiedliwy na własną historię.
Moje doświadczenia do 1957 r. jako Niemca w Polsce są ambiwalentne, jak tak wiele w życiu. Uczęszczałem do polskich szkół, które bezsprzecznie rozszerzyły mój horyzont - musiałem oczywiście do nich uczęszczać, ponieważ niemieckiej alternatywy nie było. Zbliżyłem się do kultury polskiej, lecz repolonizacyjny cel wychowawczy w moim przypadku zawiódł. W wieku 16 lat zobaczyłem Oświęcim i nie mogłem się z tym uporać. W szkole średniej, w okresie refleksyjnego zastanawiania się nad sobą, wpędzono mnie w konflikt tożsamości. Szkolny obraz historii kolidował z moimi wyobrażeniami. Moje nazwisko było stałym punktem zaczepienia, aby mnie uważać za Polaka i domagać się, abym nim był. Jeżeli próbowałem powiedzieć, że jestem Niemcem, uważano to za wrogą prowokację. Niemcy - tych przecież nie ma. Jeżeli jednak ktoś nie może publicznie być tym, kim jest, to sytuacja taka powoduje psychiczne urazy. To nie były dobre lata. Między 1950 i 1956 rokiem stalinowska frazeologia i uprzedzenie nacjonalistyczne łączyły się w najlepsze ze sobą. Nakazana przyjaźń z NRD nie zmieniła tego położenia, tylko ukształtowała je jeszcze bardziej schizofrenicznie. Gazety, takie jak Neue Berliner Illustrierte lub Sportecho były w początkach lat pięćdziesiątych sprzedawane w kioskach, lecz nie były oferowane w sposób jawny. Kupowano je po kryjomu, tak jak deficytowe towary spod lady. Przeżycie z 1953 roku. U jednego z opolskich gimnazjalistów, autochtona, znaleziono pod ławką Neue Berliner Illustrierte. Skandal był całkowity. Gazeta z „zaprzyjaźnionej“ NRD wystarczyła do stwierdzenia antypolskiej prowokacji. Dobrze, że można było jeszcze zapobiec wydaleniu ze szkoły.
Adenauer był ulubionym przedmiotem pedagogiczno-politycznych wypowiedzi mojego pierwszego licealnego wychowawcy, który uczył języka rosyjskiego i występował jako aktywista partyjny. Wymieniał go zawsze jednym tchem z Krzyżakami. Przy takiej okazji maglował mnie lub jakiegoś innego autochtona i żądał, by zająć stanowisko w sprawie jego anty (zachodnio) niemieckich wypowiedzi. Wstawałem i milczałem wyzywająco, czego byłem świadomy. Do czego on zmierzał? Wypytywał przecież wszystkich uczniów, czy mówią w domu po niemiecku, znał więc odpowiedź. Lecz nie mogło mu się w głowie pomieścić, że ktoś z takim nazwiskiem jak moje może być Niemcem i do tego zbierać piątki z polskiego. Z tego powodu rozgłaszał w pokoju nauczycielskim, że z pewnością należę do „piątej kolumny“, bo czemuż miałby się Niemiec tak dobrze uczyć polskiego. Głupota układała sobie według potrzeby argumenty nacjonalistyczne albo klasowe.
Taka właśnie atmosfera sprawiła, że Niemcy na Śląsku byli pełni goryczy, stali się uparci i niewrażliwi na obszerne komentowanie niemieckich win wojennych. Jeżeli jakakolwiek niemiecka wypowiedź, czy modlitwa, piosenka ludowa albo właśnie gazeta z NRD wystarczała, aby być okrzyczanym jako „szwab“ lub „hitlerowiec“, to odpowiedzią na to była przekorna i jednolita obrona wszystkiego co niemieckie. Emocjonalna obrona przed dyskryminacją zamykała drogę do należnego, chociaż trudnego narodowego rachunku sumienia.
Odnośny co do tego epizod z roku 1955 opowiada Ralph Giordano w relacji ze swego życia: Die Partei hat immer recht (Partia ma zawsze rację, Köln 1961). Podczas Festiwalu Młodzieży w Warszawie spotkał on Niemca ze Śląska, o którym pisał z konsternacją:
„Był przeżarty nienawiścią do wszystkiego co polskie i bez przerwy opowiadał o roku 1945 i o polskich gwałtach przeciw Niemcom [...] To co było wcześniej nie dochodziło do niego“.
Niezrozumiała dla młodego komunisty hamburskiego skarga Ślązaka zakreśla główny problem, który zdaje się nad nim panować: „Czuł się jak w więzieniu, chciał wyjechać z Polski, chciał do Niemiec!“
Ralph Giordano stara się o przekonujące wyjaśnienie takiego stanowiska i znajduje następujące: „On nie żywił żadnych uczuć do swoich rodzinnych okolic, w tym leżał klucz do jego istoty [...]“ Taka interpretacja z bezpiecznego hamburskiego oddalenia dokładnie zapomina psychologiczne następstwa dziesiątka lat stalinowskiej dyktatury i narodowej dyskryminacji. Pomysł „ziem odzyskanych“ radykalnie zmienił status każdego Niemca, który znalazł się na wschód od Odry. Albo był uważany za zgermanizowanego Polaka i wtedy był dokładnie repolonizowany (zarówno, czy chciał tego, czy nie), albo był obcym przybłędą, bez aktualnego i historycznego prawa do ojcowizny, który nie miał tu nic do szukania. W ten sposób autochtonowi stawały się obce jego rodzinne okolice. Odcięci od politycznej kultury demokracji, która żyje z publicznej wymiany przeciwnych poglądów, w anachroniczny sposób zatrzymali się oni w roku 1945. Okazjonalna zbieżność z nazistowską frazeologią, która niegdyś - a nawet i później - wręcz narzucała się obserwatorowi, nie jest zwykłą ułudą. Nie należy ani tego lekceważyć, ani demonizować. Wymaga to jednakże wytłumaczenia - jako problem pokolenia, które nigdy pod względem mentalnościowym nie wyszło z ram konfrontacji. Nie mogło ono wysublimować swych narodowych uczuć i zapiekło się z tego powodu w prowincjonalnym nacjonalizmie pełnym awersji i iluzji.
Wiele przeciwstawnych doświadczeń tego typu zostało oczywiście oszczędzone wysiedlonym zaraz po wojnie, jak np pisarzom Wernerowi Heiduczkowi, Leonie Ossowski lub Horstowi Bienkowi, Gdy Horst Bienek oświadcza, że nie czuje się on wypędzonym, wiadomo o co mu chodzi. Nie chce podporządkować swojej historii lobbystycznym zachowaniom funkcjonariuszy związkowych. „Wypędzonymi“ - mówi on - „jesteśmy wszyscy w tym sensie, że niejako zostaliśmy wypędzeni z dzieciństwa w wiek dojrzały“ (Beschreibung einer Provinz [Opis prowincji], München 1986). W taki sposób dostosował się w jego gliwickiej tetralogii ból rozstania z 1945 r. do naturalnego biegu rzeczy i rozszerzonego politycznego horyzontu. Wraz z dystansem do dzieciństwa zabliźniała się rana spowodowana utratą stron ojczystych, co sprawiło że literackie wspomnienie Śląska jako „zmarłej prowincji“ stawało się możliwe.
Z tym się oczywiście nie pokrywały doświadczenia tych Ślązaków, którzy w jakichkolwiek okolicznościach pozostali w „zmarłej prowincji“ i jako Niemcy próbowali sobie znaleźć tam miejsce.
Renate Schumann, która przesiedliła się do Republiki Federalnej w 1983 r., jakby pod kątem tych doświadczeń podnosi teraz zarzut przeciwko Bienkowi, że niewystarczająco piętnuje on „niesprawiedliwość, jaką uczyniono jej i jej współziomkom“. Zdaje się ona zapominać przy tym, że jego i jej percepcje Śląska nie mogą się ze sobą pokrywać. On, który opuścił Gliwice w wieku 15 lat, postrzegał Śląsk jako „ludzką przestrzeń dzieciństwa, które nie chce się skończyć“ (Beschreibung einer Provinz). Jego dystans do tego dzieciństwa naznaczyły fakty historyczne: niemiecki faszyzm i sowiecki Gułag, zimna wojna i nowa polityka wschodnia. W ten sposób powstało niepolemiczne, epickie spojrzenie na epokę, którą zakończył rok 1945.
Z powyższym nie ma nic wspólnego fakt, ze zagadnienia wysiedleń i niemieckiej mniejszości w Polsce w oświeconych kręgach w Republice Federalnej odczuwa się jako politycznie nieprzyjemne i dlatego robi się z nich tabu. O „znikającej mniejszości tam pozostałych“ (Günter Anders, 1966) otwarcie nie można inaczej rozważać, jak tylko o jątrzącym sloganie z jednostronnej argumentacji związkowych funkcjonariuszy. Ale to niczemu nie służy. Zwykły sprzeciw wobec jednostronności sam staje się jednostronny.
Moje doświadczenia, jak to już powiedziałem, były różnorakie. Oprócz niektórych przygnębiających, doznałem przykładów wspaniałej przyjaźni, wielkiej delikatności, tolerancji i zniewalającej gościnności. My, uczniowie, obojętnie jakiego pochodzenia, byliśmy po młodzieńczemu rozentuzjazmowani, weseli i głupi, nawiązaliśmy przyjaźnie, które przetrwały do dzisiaj. Tak, jak na przykład z jednym z moich nauczycieli, który nie traktował mnie jako egzemplarz z gatunku „Niemiec“, lecz przyjmował mnie takiego jakim byłem, z moimi wadami i zaletami. Absolwent Uniwersytetu Wrocławskiego, urodzony we wschodniej Polsce, troskliwie wprowadzał mnie od 1954 r. w tajniki polskiej literatury. Zapisał się w mojej pamięci czynem nieoczekiwanym. Gdy mój ojciec zmarł w 1956 r. na skutek nieszczęśliwego wypadku, zachęcił klasę aby wzięła udział w pogrzebie (we wsi oddalonej o 20 km od Opola, gdzie była szkoła). Klasa zjawiła się w całości. Tego doświadczenia wspaniałomyślnego współczucia i wzruszającej solidarności nigdy nie zapomnę.
Wyjazd do Niemiec był naszym wytęsknionym celem, realizowanym jednak nie bez obaw. Stał się w końcu możliwy dopiero pod hasłem „łączenia rodzin“ w NRD, gdzie żyła moja siostra od końca wojny. Pojęcie łączenia rodzin, pod którym Polska Ludowa była gotowa w rokowaniach w 1955 r. z Niemieckim Czerwonym Krzyżem poluźnić swe restrykcyjne stanowisko wobec wyjazdu Niemców, przesłaniało właściwą treść. Ludziło ono, że chodzi tylko o ograniczoną liczbę rodzin, przypadkowo rozdzielonych przez wojnę, a nie o społeczną grupę narodowości niemieckiej, która mogła domagać się praw mniejszościowych. Z początku opanowała mnie euforia; być w końcu między takimi samymi jak ja, móc publicznie mówić po niemiecku, skończyć z narodową maskaradą - pozwalało mi to lżej odetchnąć. Wprawdzie ta euforia uległa przytłumieniu już na granicy, gdy oficer straży granicznej zaczął mnie i mojego brata werbować do skoszarowanej policji ludowej. Wizja zderzyła się po raz pierwszy z rzeczywistością. Stopniowo ujawniła się mi inna nieszczerość, atmosfera przymusu partyjno-ideologicznego. Tu kwitł jeszcze w pełni stalinowski frazes, od którego Polska uwolniła się wyraźnie w 1956 r. Ten rok 1956 stał się moją polityczną inicjacją.
Formuła językowa NRD znała tylko braci klasowych w zaprzyjaźnionej Polsce. Brak było możliwości publicznego wyartykułowania narodowych różnic, animozji i przeciwieństwa interesów. Nie powinno było ich być, zatem zostały wyrugowane. Nakazana została przyjaźń. Bez względu na stan umysłów niemile zaskoczonych ludzi i bez historycznej pamięci nie prowadziła ona do pojednania. Nie liczyły się własne przeżycia, lecz wyczytana formułka z podręcznika. Przy pomocy pustosłowia o internacjonalizmie proletariackim usuwano wszystkie bolesne sporne problemy. Zwykłe wspomnienie byłych niemieckich terenów wschodnich jako straty stawało się powodem do podejrzeń o rewizjonizm, było oceniane jako przestępstwo podburzania przeciwko pokojowi. Region, z którego przybyłem, w języku pokój miłującej NRD nazywał się „Śląsk“. Wymawiano to z dewocyjną gorliwością w tak straszliwy sposób, że wydawało się mi to znieważeniem języka polskiego. Jeżeli chodzi o mnie, to obstawałem wobec moich nauczycieli szkoły średniej w Weimarze, że przybyłem ze „Schlesien“. Całe szczęście, że nie zrobili z tego żadnej afery. Wśród kolegów moja gorliwość spotkała się ze zwykłym niezrozumieniem i pełną obojętnością wobec problematyki regionów granicznych i w związku z tym także i Niemców w Polsce. (Zapytano mnie z niewinną naiwnością, czy Opole leży pod Warszawą!).
Na początku odreagowywałem jawnie moje dotychczas uciśnione narodowe uczucia i niejedno upokorzenie. Nie trwało to długo. Wraz z przestrzennym oddaleniem i nowymi widokami dojrzewała możliwość zracjonalizowania przeżytych wydarzeń i uporządkowania ich w historyczne i moralne współzależności. Można by się spytać, w jakim stopniu umożliwiła mi to specyficzna sytuacja NRD.
Rząd NRD posiadał od początku (akta Ministerstwa Spraw Zagranicznych tego dowodzą) dosyć dokładną znajomość krytycznej sytuacji Niemców pozostałych w Polsce. W 1950 r., gdy przesiedlenia zostały uznane za zakończone, NRD sygnalizowała swoje desinteressement utrzymaniem mniejszości niemieckiej. Otrzymywała jednak skargi chcących wyjechać Niemców, raporty o gospodarczym i politycznym nacisku polonizacyjnym, któremu ci zostali poddani. Orientowano się co do wątpliwej kategorii „autochtonów“, pod którą byli ukryci w wielkiej części Niemcy, a którą strona polska zagarniała do siebie. Jako „tereny autochtoniczne“ ogłoszone zostały województwa: opolskie, katowickie, olsztyńskie i gdańskie, z których od roku 1957 setki tysięcy ludzi wyjechało do Niemiec.
W raporcie z 1955 r. ambasador NRD uważa za zrozumiałe, ze względu na „okropne męki jakie naród polski musiał wycierpieć przez niemieckich faszystów“, że polski rząd chce osiągnąć stan etnicznej homogeniczności środkami prawnego przymusu. (Raport o prawnym położeniu byłych Niemców w PRL z 1.4.1955, Teczka A3806). Podejrzana logika tego oświadczenia ukazuje brak narodowej świadomości kierownictwa NRD, wywodzący się z deficytu uprawomocnienia. To nie narodowa odpowiedzialność za współziomków skłoniła przedstawicieli NRD do rokowań z Polską na ten temat, lecz dbałość o prestiż państwa, troska o poważanie NRD. Gdy podjęto rozmowy między Czerwonym Krzyżem Republiki Federalnej a Polską w sprawie zezwolenia na wyjazd Niemców, NRD obawiała się jako drugie państwo niemieckie, że zostanie przy tym pominięta. Tym tłumaczy się jej aktywność w tej materii w latach 1956-1957. Zderzyły się tutaj dwojakie argumentacje - propozycja NRD, że głównie o to chodzi, aby chcących wyjechać autochtonów „zatrzymać dla obozu socjalistycznego“ (Otto Winzer), przy czym byłoby to obojętne, czy żyliby oni w Polsce czy w NRD - kontrastowała z narodową argumentacją polskiego partnera rozmów.
NRD zainteresowana była zwłaszcza w przypływie siły roboczej, który mógłby wynagrodzić jej straty poniesione na skutek wyjazdów do Niemiec Zachodnich. Tymczasem nie przedsięwzięła żadnych kroków, aby grupę „późnych przesiedleńców“ wykształconych w polskich szkołach odpowiednio zintegrować. Nie honorowano polskich świadectw szkolnych, nie było żadnych możliwości uzupełnienia poprzez kursy lub inne udogodnienia koniecznych kwalifikacji. Dla wielu było to bodźcem do „dalszej podróży“ w stronę Republiki Federalnej.
Nastawienie oficjalne, aby z sąsiedztwa dwóch narodów usunąć wszystkie bolesne sprawy, a po 1956 r. także ideologiczne, prowokowało do sprzeciwu. Z tego względu niejako zarysowało się dla mnie zadanie: pozostać przy prawdzie własnych przeżyć, nie zamykając się przecież na historyczną weryfikację i odpowiedzialność.
Gdyby poszukiwać terenów, dokąd można uciec przed sztuczno-ideologicznym stosunkiem do Polski, to byłyby to przede wszystkim dziedziny, ograniczonej opinii publicznej. W profesjonalnych ramach literaturoznawstwa i krytyki literackiej, bądź też w kościelnej pracy oświatowej można było formułować przyjazne stanowisko wobec Polski i uwiarygodnić je poprzez indywidualne doznanie. Nie jest bezpodstawną obawa, że stłumione poczucie niesprawiedliwości bujnie rozrasta się w ukryciu.
Coraz to mocniej pojmowałem moje wtajemniczenie w dwie różne kultury jako szansę, aby pośredniczyć między nimi i w ten sposób wesprzeć porozumienie. Impulsy kulturalne polskiej „odwilży“ z 1956 r. były poważnym bodźcem wyboru slawistyki, jako kierunku studiów. Uważam się dzisiaj za wyjaśniającego pośrednika. Ponieważ rzecz mnie dotyczy i dzielę szczególne doświadczenie „późnego przesiedleńca“, niechaj to będzie gwarancją, że z pożądanego dystansu nie powstanie zimna obojętność ani zupełnie niewiążąca uprzejmość.
W maju 1995 r. zostałem zaproszony na gościnne wykłady w nowo założonym uniwersytecie mojego rodzinnego miasta Opola. Był to wzruszający powrót do miejsca moich szkolnych czasów sprzed lat 37. Do studentów germanistyki mówiłem po niemiecku, do polonistów po polsku. Wykłady odbywały się w sąsiedztwie tego właśnie budynku, w którym przesłuchiwał mnie w 1953 r. wychowawca klasy, czy mówię w domu po niemiecku i jak chciałbym połączyć to z uczęszczaniem do polskiej szkoły. Otwarte przyjęcie i szczere rozmowy w dzisiejszym Opolu są, jak się mi wydaje, dobrą odpowiedzią na nieprzyjazne pytania z przedwczoraj.
Heinrich Olschowsky, Berlin
http://www.expolis.de/schlesien/texte/Przesiedlency_w_NRD.jsp
Dieser Text stammt aus dem Austellungskatalog:
"Wach auf mein Herz und denke!" - Zur Geschichte der Beziehungen zwischen Schlesien und Berlin-Brandenburg
"Przebudz się, serce moje, i pomyśl" - Przyczynek do historii stosunków między Śląskiem a Berlinem-Brandenburgia
Hrsg.: Gesellschaft für interregionalen Kulturaustausch - Berlin / Stowarzyszenie Instytut Śląskie - Opole
Berlin-Oppeln 1995, ISBN 3-87466-248-9 sowie ISBN 83-85716-36-X
Inne tematy w dziale Polityka