W sobotę wieczorem rozpędzone renault zjechało ze swojego pasa i uderzyło w dużego nissana nadjeżdżającego z naprzeciwka. Ranault jechał tylko jeden mężczyzna, ale w nissanie znajdowało się dwoje dorosłych oraz piątka dzieci – rodzina Ś.. Wszyscy ci ludzie zostali ranni – jedno z dzieci śmiertelnie.
Do wypadku doszło w pobliżu miejscowości Gajków pod Wrocławiem. Jest to trasa na Jelcz-Laskowice, prowadząca poprzez kolejne podmiejskie osiedla oraz wsie. Nie ma tam miejsca, by nabrać prędkości – poza właśnie tym fragmentem przez pola koło Gajkowa. Znów sprawdziła się smutna zasada, że Polacy najczęściej giną na prostych drogach i w ładną pogodę.
Państwo Ś. nie jechali na cmentarz, ale informacja o wypadku pod Wrocławiem dotarła do ogólnopolskich mediów akurat 1 listopada (czyli po dwóch dniach). Dziennikarze uczynili z niej jeden z głównych "newsów" dnia – na nieszczęście rodziny Ś..
Widowie i radiosłuchacze mogli się bowiem 1 listopada dowiedzieć, że przewożone w nissanie dzieci nie miały zapiętych fasów, nie były w fotelikach, a samochód posiadał homologację tylko na sześć osób. Obraz (zwłaszcza na tle niedawnych drogowych katastrof) jednoznaczny – wyrodni rodzice nie zadbali o bezpieczeństwo swoich dzieci. W internecie zaroiło się od komentarzy w rodzaju: Pewnie na pieńkach je wieźli.
Ś. jechali prawidłowo niemal pod własnym domem, a teraz leżą ranni w szpitalu i opłakują śmierć swej córki i siostry. Pogrzeb zmarłej dziewczynki muszą organizować obcy ludzie. Tymczasem media uczyniły z rodziny Ś. już coś na kształt bandytów – bez żadnych podstaw. Nie dość bowiem, że osoby wyciągające rannych z wraku auta twierdzą, iż pasy były zapięte, to w dodatku rzecznik dolnośląskiej policji (w rozmowie ze mną) kategorycznie zaprzeczył, by funkcjonariusze mówili coś dziennikarzom o niezapiętych pasach.
Sami dziennikarze nawet nie byli na miejscu wypadku (poza reporterem "Gazety Wrocławskiej", ale na jej łamach akurat nie pisano nic o kwestii pasów) i mogli bazować tylko na komunikacie Komendy Wojewódzkiej Policji oraz słowach jej rzecznika. Najprawdopodobniej to ktoś za biurkiem w jakiejś redakcji w Warszawie wymyślił, by podawać informację o "braku zapiętych pasów" (swoją drogą, gdyby Ś. nie mieli pasów, to w nissanie pewnie nikt by nie przeżył). Tak brzmi lepiej, bardziej dramatycznie – a kogo z dziennikarzy interesują skutki wypowiedzianych przez nich słów?
Inne tematy w dziale Polityka