Wczoraj profesor Sadurski w kuriozalny sposób próbował nas przekonywać o tym, że sobotni marsz ulicami Warszawy był z gruntu niedemokratyczny - w odróżnieniu od np. demonstracji w Hiszpanii oraz Grecji:
W taki oto sposób zarysowuje sie prawdziwy kontrast między demonstracją warszawską a demonstracjami w Atenach czy innym Madrycie; podczas gdy te ostatnie są normalnym uzupełnieniem mechanizmów demokratyczno-parlamentarnych metodami uliczno-placowymi, to treści demonstracji warszawskiej były zasadniczym odrzuceniem demokracji, a nie jej uzupełnieniem.
Zdaniem Sadurskiego, demonstracja w Warszawie była niedemokratyczna, bo jej celem było... wyrażenie sprzeciwu wobec rządzących. A przecież demonstranci muszą mieć konkretny program!
W odróżnieniu od fali protestów i demonstracji, jaka przelała się przez Europę Zachodnią w ostatnich dniach (i jaka, niewątpliwie, przelewać sie tam będzie jeszcze przez kolejne tygodnie i miesiące), sobotnia demonstracja warszawska nie była skierowana przeciwko jakiejś konkretnej polityce rządu, wobec której – słusznie lub nie – greccy czy hiszpańscy demonstranci oponują. To znaczy – między innymi były w Warszawie także wątki ekonomiczno-socjalne, sprowadzające się do ubolewania nad tym, że jedni mają mało a inni dużo.
Trudno dyskutować z tymi oderwanymi od rzeczywistości słowami – przecież głównym tematem marszu była obrona polityki władz RP wobec TV Trwam. Można dyskutować o tym, czy demonstranci słusznie oceniają sytuację, ale na tym przecież polega demokracji – na wyrażaniu poglądów.
Drugim tematem demonstracji, za sprawą obecności „Solidarności”, były kwestie socjalne. Zauważyły to także media zagraniczne – od Reutersa po „FAZ”. Dziwne, że prof. Sadurski tego nie zauważył.
Dziwne jest też to porównywanie przez Sadurskiego sobotniej manifestacji w Warszawie z wydarzeniami w Madrycie i Atenach. Przecież ledwie na kilkadziesiąt godzin przed polskim marszem, w Hiszpanii parlamentu przed rozwścieczonym tłumem broniły wozy opancerzone. W Atenach pewien czas temu ochrona na nic się zdała i parlament zapłonął. W obu krajach stawiane przez Sadurskiego jako przykład „demokratyczne” manifestacje regularnie zamieniają się w bitwy uliczne.
Przeprowadźmy prosty test – co prof. Sadurski napisałby o marszu w Warszawie, gdyby zakończył się podpaleniem KPRM? No właśnie...
Ciekawe też, co nasz „Il Professore” powiedziałby o sytuacji we Włoszech, które przecież tak dobrze zna i miłuje? Tam obywało się bez wielkich walk na ulicach, ale za to głównym hasłem gigantycznych manifestacji było tylko jedno: Ustąpienie premiera Berlusconiego. Stosując kryteria Sadurskiego, należałoby uznać, że krytyka Berlusconiego była straszliwym atakiem na demokrację. Tymczasem Berlusconi... ustąpił. I obyło nawet bez wyborów.
Teraz, dokładnie w tych chwilach, inne gadające głowy z profesorskimi tytułami (Sadurski się chyba jeszcze nie wypowiedział) przekonują nas, że podobnym atakiem na demokrację jest przedstawienie swojego kandydata na premiera i wnioskowanie o wotum nieufności. W opiniach „ekspertów” przebija ton, jakby taka praktyka była w demokracji zabroniona. Pojawia się jednak pytanie: Po co w takim razie zapisywano taki mechanizm w Konstytucji RP? W polskiej ustawie zasadniczej nie ma nic o tym, że kandydata na premiera można przedstawiać tylko wtedy, gdy na kilka tygodni przed głosowaniem ma się pewność, że zostanie on przegłosowany. Czyżby nasza konstytucja była niedemokratyczna?
Nie, niedemokratyczne są raczej umysły przemawiających „autorytetów”. Profesorowie nie są w stanie zrozumieć, że podstawą demokracji jest suwerenne decyzja obywateli. Mogą oni uznać, że PiS robi z siebie idiotów postulując wotum nieufności lub organizując jakieś marsze. Mogą jednak też stwierdzić, że PiS czyni jak najbardziej odpowiednio. Tak, czy inaczej, działania PiS w pełni mieszczą się w regułach polskiej konstytucji oraz tradycji światowej demokracji.
Za to coraz bardziej od reguł i realiów oddalają się ci wszyscy, którzy krzyczą o atakach na demokracje. Bo tak tej demokracji bronią, że niedługo ją uduszą.
Inne tematy w dziale Polityka