Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki
411
BLOG

Czy będzie „huzia na Józia” czyli „rasista” James Bond

Ryszard Czarnecki Ryszard Czarnecki Film Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Czy oszaleli zwolennicy „politycznej poprawności” zażądają wycofania filmu z Jamesem Bondem? A konkretnie p i e r w s z e g o, premierowego „ Bonda”? Nosił on tytuł „Dr No”, a Bonda grał Sean Connery, jeszcze młody i bez brody, jak ten z „Polowania na Czerwony  Październik” dwadzieścia osiem  lat później. Ciekawostka: w „Polowaniu” grał polski aktor: Krzysztof Janczar. Mało już kto o tym dziś pamięta. Wracając do „Bonda nr 1” , którego premiera odbyła się w mieście mojego urodzenia − Londynie, na trzy miesiące przed tym wiekopomnym faktem, a dokładnie na początku października 1962 roku. Film powstał w oparciu o powieść Iana Fleminga. Angielski pisarz osiadł na Jamajce i tam właśnie umieścił większość akcji książki o walce brytyjskiego wywiadu z tajemniczym Chińczykiem (synem niemieckiego misjonarza i Chinki, mówiąc ściśle... ), właścicielem niedostępnej wysepki, który bardzo nie lubi Jankesów (synów Albionu też nie). Agent Bond przybywa z Londynu tropić morderców rezydenta z MI 5 (brytyjski wywiad). Jego misję na chwilę przerywa tubylec, potężnie zbudowany Murzyn-współpracownik CIA. Do jego amerykańskiego szefa Sean Connery − Bond nr 1 skarży się używając  niecenzuralnych  − z dzisiejszej perspektywy − słów: „i zabierz ode mnie te czarna małpę”...  Dziś taki tekst paść by nie mógł. Nie tylko w „Bondzie”. Ale skoro dziś w USA aktywiści lewicy chcą korygować historię i usuwać pomniki ludzi, których − po stu czy więcej latach od ich śmierci − oskarżają o rasizm, to może idąc tym „politycznie poprawnym” tropem będą chcieli przemielić i wycofać z wideotek historię agenta Jej Królewskiej Mości, który pił drinki „wstrząśnięte, ale nie zmieszane”?  James Bond − następny wróg „demokratycznej” (a jakże) opinii publicznej? A tymczasem w Polsce, dosłownie dziś, mimo święta pewien dziennikarz odpytał mnie o nominację posła Adama Andruszkiewicza na wiceministra cyfryzacji. Pytań było wiele − skądinąd przy większości  redaktor dodawał „to będzie już moje ostatnie pytanie”, po czym stawiał kolejne, przepraszając, że nie może skończyć − ale jedno było „hitowe”, by użyć tego modnego zwrotu. Dotyczyło ono kwestii czy do rządu można powołać kogoś, kto określany był jako... „faszysta”. Serio tak powiedział. Według takiego myślenia − a raczej bezmyślności − określenie kogokolwiek przez kogokolwiek mianem np. faszysty, obojętnie czy autorem takiego piętna-bełkotu będzie towarzysz liberał Verhofstad czy też anonimowy lewak, oznacza dożywotnią dyskwalifikację osoby, którą w ten sposób określono. Epitet − i koniec kariery. Szast, prast. A lewicowo liberalny raj rośnie, rośnie, łańcuch kołysze się u nóg ...
Nagle zadzwonił budzik. Lewicowy aktywista nad Wisłą przebudził się. Tylko mu się przyśniło, że przyprawienie komuś „gęby”, za przeproszeniem, „faszysty” oznacza śmierć zawodową i cywilną. Tu jest Polska. Tu lewacki terror wprowadzić trudniej...


*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (09.01.2019)


historyk, dziennikarz, działacz sportowy, poseł na Sejm I i III kadencji, deputowany do Parlamentu Europejskiego VI, VII, VIII i IX kadencji, były wiceminister kultury, były przewodniczący Komitetu Integracji Europejskiej i minister - członek Rady Ministrów, wiceprzewodniczący Parlamentu Europejskiego 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura