Poszły konie po brukselskim betonie. Na trzecim piętrze skrzydła budynku Parlamentu Europejskiego, którego patronem jest węgierski premier Jozsef Antall (skądinąd przyjaciel Polaków), kłębi się tłum nowo wybranych posłów, którzy w siedmiu różnych punktach załatwiają formalności związane ze swoją pięcioletnią pracą w tej instytucji. Ja spędziłem tutaj ze 130 minut przed przerwą obiadową i z pół godzinki po niej, choć ci „starzy-nowi” mieli załatwiać sprawy szybciej niż „nowi-nowi”. Tuz obok tego miejsca położona jest stołówka i zupełnie bez związku z powyższym przypomniał mi się film „Wielkie żarcie” z niezapomnianym Louisem de Funesem.
Posłowie, którzy nie zostali wybrani lub nie startowali, zwykle przemykają w milczeniu. Jak ktoś z cudzoziemców spyta Cię o reelekcję, możesz być pewny, że pytający też wygrał wybory. Pytają i mnie. Polski pracownik PE pyta mnie, już z „innej mańki” czy jestem wybrany po raz pierwszy… Odpowiadam, że po raz czwarty i myślę, że lekcji pokory nigdy nie jest za dużo...
Gdy wybierano mnie w 2004 roku po raz pierwszy, dostałem niespełna 33 tysiące głosów, a więc cztery razy mniej niż obecnie. Jest postęp! Wtedy było nas, polskich europosłów, pięćdziesięciu czterech. Pięć lat później ci, którzy weszli ponownie stanowili mniej więcej połowę. W 2014 roku zostało nas 11 z oryginalnej „54” -tki. Teraz tych z jedenastu ostało się kilku: ja, Buzek, Olbrycht, Saryusz-Wolski, Liberadzki. To wszystko. Pięciu z pięćdziesięciu czterech. Ostatni Mohikanie. Z tej jedenastki odpadli, między innymi: Adam Gierek, Danuta Jazłowiecka, Czesław Siekierski, Mirosław Piotrowski, Tadeusz Zwiefka. Nie wybrano także tych (lub nie wystartowali), którzy zaciekle atakowali polski rząd , jak choćby eksministrowie PO Michał Boni, Barbara Kudrycka, Julia Pitera czy Dariusz Rosati. Ten ostatni w kampanii zasłynął tym, że na Twitterze skrupulatnie, mimo, że miał tylko 140 znaków, zajął się życiem osobistym kandydatów z PiS szczegółowo wyliczając, kto jest po rozwodzie… Tak, jak widać, kampania europejska Koalicji Europejskiej A. D. 2019 toczyła się czasami na poziomie kreta na Żuławach, ale to nie był ostatni poziom mulistego dna. Nagle, na zakończenie, dało się słyszeć pukanie od dołu. To był IPSOS.
Nie ukrywam radości, iż paru z tych, którzy głosowali za uruchomieniem sankcji wobec własnej Ojczyny w listopadzie 2017, dostało od wyborców czerwone kartki. Albo po prostu macierzyste partie - bojąc się obciachu - nie wystawiły gości.
Ciekawostka: dwie trzecie tych, którzy poparli ACTA 2.0 też wylądowało na „zielonej trawce”. Tylko sześciu z tej niechlubnej „18”-tki „załapało się” ponownie. Znowu ,nie wiem czemu(?) miałem „filmowe” skojarzenie-tym razem z „Parszywą dwunastką”...
Cóż, wystartowałbym w telewizyjnym teleturnieju „Skojarzenia”, ale już go dawno nie ma.
*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej” (12.06.2019)