Jest tak. Każdemu zabiera się przy wypłacie ok. 200 zł. Pieniądze rozdziela Ministerstwo Zdrowia. Część trafia do worka, z którego refunduje się lekarstwa.
Pobór, rozdzielanie i kontrolowanie kosztuje. Nie wiem ile, chyba coś koło 20%.
Czyli płaci się co miesiąc do worka (na refundowanie lekarstw) np. 20 zł (trzeba by zajrzeć do budżetu NFZ). Z tego 16 zł idzie na refundowanie. Przy czym refunduje się niekoniecznie temu, który płaci. Jeśli np. choruje się dwa razy w roku i wykupuje się lekarstwa, to odzyskuje się część płaconej do worka składki. Może to być tak:
W ciągu roku lekarstwa o wartości 100 zł wykupuje się za 30 zł. 70 zł płaci państwo z worka. Obywatel wrzucił do worka 240 zł. 70 zł odzyskał. 48 zł poszło na utrzymanie biurokracji. Reszta (122 zł) służy do refundowania lekarstw komuś innemu.
Człowiek rozsądny w tym momencie mógłby zadać pytanie: czy dla przelewania tak drobnych pieniędzy (bo są to niewielkie części składki na ubezpieczenie zdrowotne) warto utrzymywać wielki aparat poboru i kontroli przepływu tych kwot? Przecież więcej wydaje się choćby na chleb lub masło. Czy warto zawracać sobie głowę tymi około 20 zł miesięcznie? A co by było, gdyby lekarstwa nie były refundowane?
Płaciłoby się normalne ceny. Państwo nie odciągałoby obywatelom z wypłaty tych ok. 20 zł. Kilka (-naście) tysięcy osób z aparatu biurokratycznego byłoby zbędnych i zaczęliby wytwarzać PKB. Ani lekarze ani aptekarze nie musieliby zaglądać obywatelom do dowodu osobistego.
Poza tym spadłyby ceny lekarstw. Coś, co teraz kosztuje 10 zł, i co jest łatwo sprzedawalne, bo klient płaci jedynie 3 zł, mogłoby kosztować 7 zł. Dlaczego? Dlatego, że pojawiłaby się walka cenowa pomiędzy producentami. Obecnie "walka o klienta" jest walką o wpisanie przez urzędników na listę leków refundowanych. Wielu podejrzewa, że taka walka nie jest czysta z punktu widzenia zadań organów walczących w korupcją.
Człowiek cywilizowany, o poglądach konserwatywno-liberalnych. Pisuję tylko o sprawach ważnych.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka