Prof. Sadurski postawił mnie przed wyzwaniem. Zauważył, że uchyliłem się od skomentowania wpisu Y. Greka, który to bloger przypisał mą sympatię do "Gazety Wyborczej", a osobliwie do jej Redaktora Naczelnego, temu, że ja jestem po prostu pracownikiem tego pisma. Prof. Sadurski zadał retoryczne pytanie, czy to prawda, po czym zadał dwa merytoryczne pytania - ile mi płacą, i jak mi nie wstyd.
Takim przed-sądem i implikowanymi nim pytaniami prof. Sadurski nie zadziwił mnie. Albowiem prof. Sadurski pokazuje często, że - mówiąc kolokwialnie - nie wie na jakim świecie żyje. Już tam w tym liberalno-amoralno-wygodnickim kraju na Antypodach*, zda się zatracił zdolność ostrego, zgodnego z prawdą widzenia ludzi i ich motywacji. W tej Australii to takie ufne, spraw tego świata nie rozumiejące dzieci żyją, które chyba nawet nie wiedzą, że taki byt istnieje, co się "agent wpływu" nazywa. Takoż prof. Sadurski niedawnymi czasy obruszał się wielce, gdy w Polsce wielu ludzi obdarzano - jak najbardziej słusznie i trafnie - mianem rosyjskich agentów wpływu. Udowodnił tym, że nie rozumie oczywistych - oczywistych nawet dla mało wyrobionego polskiego zjadacza politycznego chleba - związków przyczynowo-skutkowych, oraz że jest mu obcy naukowo udowodniony na gruncie materializmu ahistorycznego obraz świata, w którym nic nie dzieje się bez rzeczy sprawczych ( res agentes ). Prof. Sadurski wykazał się przy okazji rozczulającą naiwnością - a bo to uwidziało mu się bronić przez posądzeniem o bycie rosyjskimi agentami wpływu ludzi, których poglądy namiętnie krytykuje i zwalcza, np. dr Wielomskiego! Nie mam tu na myśli, że dr Wielomski tego nie doceni - dr Wielomski sam z głową w chmurach chodzi, i wierzy, że idee mają konsekwencje. Ale po co prof. Sadurski takie deklaracje składa, skoro nic z tego nie ma i mieć nie będzie, po co ideowo-politycznego oponenta broni, no po co?
Ogłaszam przeto Miastu, Światu i Salonowi, i imiennie odpowiadam prof. Sadurskiemu - honorariów za pisanie na tym portalu od "Gazety Wyborczej" nie dostaję. Działam jako agent wpływu tego pisma; agent wpływu w rozumieniu ostatnio w Polsce rozpowszechnionym, tj. obiektywnie propagandzista na usługach, nawet jeśli o tym nie wie, i żadnych korzyści z agenturalnej działalności nie osiąga. Na drugie pytanie: "jak mi nie wstyd", odpowiem - wstyd jako obiektywne, wywiedzione z nie-utylitarystycznej etyki kryterium, nie istnieje. Dla nowoczesnego człowieka miarą wstydu jest jego identyfikacja polityczno-ideowa. Jeśli czegoś mam się wstydzić, to tylko tego, że moja agenturalna działalność nie przynosi pożądanych skutków. Albowiem wszystko na tym świecie jest polityczne, etyka jest tylko funkcją polityki, a polityka to walka na śmierć i życie. Tak uczą Carl Schmitt i Sławoj Żiżek - prawica z lewicą w tej akurat materii są zgodne. I tylko dinozaury z zaginionego świata nie chcą tego zrozumieć.
Moje pro-gazetowowyborcze pisanie da się też wytłumaczyć w oparciu o dane przez red. Warzechę wyjaśnienie, jak to mianowicie w ogóle dziać się może, że niektórzy ludzie zgadzają się w pewnych sprawach ( może to być np. hipotetyczny Nobel dla prof. Wolszczana, albo ocena filmu "Mała Moskwa" ) z opiniami prezentowanymi na łamach GW. Red. Warzecha wyjaśnia takie przypadki zjawiskiem prania mózgów, i wyróżnia dwie kategorie - takich, których mózgi przeprane zostały przez "Wyborczą" częściowo, i takich, których ta przypadłość dotknęła w stopniu całkowitym. Co do mnie - wskaźnik agorowego przeprania mojego mózgu oscyluje między 80 a 85 %.
* Podobno w Australii bardziej troszczą się o ścieżki rowerowe i ciepłe kąpiele, niż o to, jak zdefiniować Prawdziwego Australijczyka!
Inne tematy w dziale Polityka