Od razu w pierwszych słowach mojego postu jestem zmuszony poczynić pewne fundamentalne zastrzeżenie. Chodzi mianowicie o to, że wymieniając w tytule premiera, nie mam na myśli Donalda Tuska. Wiem oczywiście, iż jako klasyczny karzeł moralny nie mogę liczyć nawet na elementarną wiarygodność wśród postępowego elektoratu, jednak ten jeden raz proszę mi darować – moje intencje są czyste i niewinne. W pogodne niedzielne wieczory nawet pisowcom zdarza się, że powoduje nimi państwowotwórcza troska, a zwłaszcza w przypadkach, gdy rzecz dotyczy fundamentów demokracji w III RP.
Zatem oznajmiam: pod określeniem premier nie ukrywa się żaden konkretny osobnik, a Tusk jest w to zamieszany jedynie za przyczyną nieszczęśliwego zbiegu okoliczności, że jest obecnym premierem. Jednak równie dobrze można sobie podstawić w to miejsce Jarosława Kaczyńskiego, Waldemara Pawlaka, czy nawet Marka Migalskiego, jeśli ktoś ma aż tak monstrualnie wybujałą wyobraźnię.
A sprawa, którą tu przedstawiam, symbolizuje kwintesencję praktyk uprawianych w naszym kraju pod szyldem demokracji. Zresztą, nie tylko w naszym kraju. Właśnie na dniach Sejmowa Komisja Konstytucyjna przegłosowała zmiany w konstytucji – projekt tak zwanego europejskiego rozdziału. A co to za numer?! - ktoś może powiedzieć. W końcu na każdym posiedzeniu każdej komisji sejmowej coś tam się przegłosowuje albo odrzuca; ktoś jest za, tamci przeciw; ci nie wiedzą, o co w ogóle chodzi, jeszcze inni są nieobecni, a większość i tak ma zawsze rację. Dzień jak co dzień.
I tu mamy niespodziankę na taką miarę, że dziw bierze, iż Episkopat nie nakazał bicia w dzwony w całym kraju – nikt w komisji nie był przeciw, posłowie ze wszystkich opcji nie mogą się nachwalić zawartego kompromisu konstytucyjnego. Owszem były jakieś poprawki, negocjacje, przepychanki oraz różnice zdań, ale jakoś to wszystko uładzono, dogadano, przepisano na czysto i mamy ponoć wzorcowy kompromis. Do tego stopnia, że posłowie PiS są wdzięczni posłom PO i na odwrót, wszyscy sobie z dzióbków piją, tylko patrzeć jak wmurują jakąś tablicę, żeby upamiętnić to epokowe wydarzenie.
A kompromis dotyczy spraw fundamentalnych - podkreśla prymat polskiej konstytucji nad prawem europejskim; zmiana ustroju UE wymagać będzie ustawy naszego parlamentu; opozycja ma otrzymać prawo skargi na prawo unijne do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości. I teraz dochodzę właśnie do sedna tego wpisu, czyli zawartego w tytule premiera. Otóż ten osobnik, kimkolwiek by był, może to wszystko wywrócić – nie jest żadną tajemnicą, że przeciwko kompromisowi z opozycją jest właśnie urzędujący premier Tusk. Przy czym zaznaczam ponownie, nie chodzi tu o osobę Tuska.
Sęk w tym, że jedna osoba jest w stanie uniemożliwić głosowanie na tym projektem, nakazując swoim posłom nie dopuścić do drugiego czytania. Zatem mamy taką sytuację: szef rządu może skutecznie przeciwstawić się najwyższej władzy w państwie, Sejmowi wybranemu w powszechnych demokratycznych wyborach, instytucji, która tegoż premiera do pełnienia funkcji powołała. I nie mają tu nic do rzeczy względy merytoryczne, słuszność racji, dobro państwa, czy tym podobne historie. Posłowie wszystkich opcji zastanawiają się zatem, czy premier zgodzi się na głosowanie w Sejmie?
Bo w tym systemie szef rządu, jeśli aktualnie ma dostatecznie silną pozycję, to sprawuje rząd dusz nad większością posłów, ponieważ gwarantuje im ponowny wybór. Zatem dominuje nad Sejmem i nie ma mowy, żeby parlament oparł się jego woli. Może wywrócić każdy kompromis bez merytorycznego powodu. Dlatego że wstał lewą nogą, zupa była za słona albo jest sfrustrowany, bo przegrał w gałę. Nie ma niego siły. Po prostu może przyjść i pokazać wszystkim figę, ponieważ jego partia nie ma politycznego interesu, żeby zawierać jakąkolwiek ugodę z opozycją.
Dzisiaj mamy okres przedwyborczy, trwa gorączkowe ustalanie list partyjnych, ważą się losy ordynacji wyborczej, wybiera się przyszłe lokomotywy kampanii i odcina od potencjalnych garbów. Jedni liczą na dobre układy z prezesem, tamci kumają się z jego przeciwnikiem; tych trzeba wpisać, gdyż są w spółdzielni, a tamtych z tego samego powodu pominąć. A jednak paradoksalnie, wbrew pozornemu bogactwu wyboru oraz wielości opcji i rozwiązań, tylko kilka osób w całym państwie zadecyduje o kształcie list wyborczych. Dosłownie kilka osób - można je policzyć na palcach jednej ręki(no, niech będzie – obu rąk!) - wskaże nam, na kogo będziemy mogli zagłosować. Ta garstka partyjnych przywódców podsunie nam wszystkich kandydatów i tylko spośród ich wybrańców będziemy mogli dokonywać wyboru.
W powyższym kontekście niezwykle zabawnie zabrzmiała wypowiedź posłanki PO Iwony Śledzińskiej-Katarasińskiej, że nikt nie odbierze jej tego, iż już sześć razy z rzędu wyborcy wybierają ją do Sejmu w wolnej i demokratycznej Polsce. Przy czym ponawiam moje zastrzeżenie – nieważna jest osoba, w miejsce pani Śledzińskiej-Katarasińskiej można podstawić dowolną posłankę Kidawę-Błońską lub Kluzik-Rostkowską, albo Dąbkowską-Cichocką. To naprawdę nieważne.
Ważne bowiem jest to, że posłanka zapewne pamięta słowa śp. Macieja Płażyńskiego z sierpnia 2009 roku: - „Platforma Obywatelska była obywatelska na początku, a dzisiaj to jest nic nieznaczący przymiotnik. Pamiętam dobrze, jak Donald Tusk, opuszczając Unię Wolności, mówił: zakładamy Platformę po to, żeby nikt z Warszawy nie ustalał nam list wyborczych. I co dzisiaj robi? Siedzi w Warszawie i ustala te listy”.
Trudno oczywiści zaprzeczyć, że nikt nie jest w stanie odebrać posłance z Łodzi tych sześciu razy z rzędu, ale równie trudno uznać, że zawdzięcza ów wyczyn miłości elektoratu. Zawsze bowiem był ktoś w Warszawie, kto łaskawie umieszczał Śledzińską–Katarasińską na listach partyjnych. A było tych partii w życiorysie łódzkiej posłanki (począwszy od PZPR aż do PO), że mogłaby obdzielić kilka mniej zaradnych koleżanek. I jeżeli dzisiaj posłanka ziemi łódzkiej szczyci się sześcioma razami z rzędu, to bardziej zawdzięcza to swojej osobistej sprawności w partyjnej grze wstępnej niż uwielbieniu ze strony swoich wyborców.
Powinna o tym pamiętać szczególnie teraz, gdy przymierza się do siódmego razu z rzędu. Obecna konfiguracja może być jeszcze śmieszniejsza od wszystkich poprzednich razem wziętych. Elektorat posłanki jest bowiem w Łodzi, ona sama przebywa w Warszawie, a listę wyborczą ustala się w Sopocie. Taką mamy demokrację przedstawicielską.
Inne tematy w dziale Polityka