Nigdy nie spodziewam się wiele po występach parlamentarnych Donalda Tuska, to już u mnie taka świecka tradycja. Również tym razem wysłuchałem bez zdziwienia, że żyjemy sobie w krainie spokojnej stabilności i nawet okiem nie mrugnąłem, gdy premier za chwilę przyznał, że nie jest łatwo, bo jesteśmy w kryzysie.
Reasumując - według Tuska mamy trudne życie w spokojnym kryzysie. Gdyby to powiedział Jarosław Kaczyński, tefaueny i tokefemy nie zostawiłyby na nim suchej nitki. Ale skoro tak rzecze faworyt mainstreamu, to redaktor Lis zaraz spieszy z zapewnieniem, że wcale nie oczekuje od premiera Tuska mówienia prawdy. Zatem tym bardziej nie powinniśmy oczekiwać logiki i spójności, to oczywiste.
Zaraz potem premier bez najmniejszego skrępowania zarzucił nieodpowiedzialność ludziom, którzy chcą w naszym kraju podwyższać podatki, co zresztą również nie wpłynęło zasadniczo na mój nastrój. Był czas przywyknąć, że Donald Tusk ma pamięć niczym rybka akwariowa – pięciosekundową. Trudno więc, żeby pamiętał o podwyżkach podatków, które sam dopiero co wprowadził.
Występ przebiegał więc według klasycznego scenariusza - przyszliśmy, zobaczyliśmy, odpowiedzialnie się zachowaliśmy, biednych uchroniliśmy, narzędzia przygotowaliśmy. I nagle ni z gruszki, ni z pietruszki Tusk zaczął wypominać Kaczyńskiemu, że ten zdezerterował z mostku kapitańskiego, czyli zgodził się na przedterminowe wybory w 2007 roku.
Widziałem niejednego odważnego w spotach i reklamówkach, ale od przywódcy formacji politycznych wymaga się, by trwał na mostku kapitańskim wtedy, kiedy obywatele w wyborach dali mu prawo i szansę sprawowania władzy. Pan uciekł, mimo że sytuacja wokół i w Polsce, na świecie napawała wszystkich optymizmem. Pan wytrzymał raptem dwa lata. Dzisiaj pan się pcha do władzy, chociaż czeka nas gigantyczny wysiłek, bardzo ciężka praca obarczona wieloma ryzykami – wyżalał się premier na pieprzony los sprawujących władzę.
To sprawiło, że moja dotychczasowa niezmącona pogoda ducha nagle została zmącona. Bo ten temat dotyczy rzeczy dla Tuska najsmaczniejszej na świecie – trwania przy władzy. Oczywiście poruszyła mnie w pierwszym rzędzie absurdalność tego zarzutu Tuska wobec Kaczyńskiego. Nawet jak na standardy Tuska zarzucenie komuś, że uciekł, gdy nie było zagrożenia, a chce wrócić, gdy jest gigantyczne zagrożenie, jest do tego stopnia niezborne, że musi w tym być jakowaś ukryta intencja. Tak ostentacyjnie głupie, że musi być celowe.
Owszem, jest w tym także echo niespełnionych oczekiwań Tuska z tamtego czasu – gdyby Kaczyński wtedy kurczowo trzymał się stołka, dzisiaj faktycznie Tusk nie miałby z kim przegrać. Nie udało się pogrążyć PiS-u do końca, więc ta frustracja niewypowiedziana wypływa gdzieś czasami u premiera, w najmniej spodziewanych momentach.
Jednak właściwym i głównym powodem tej dziwacznej i zupełnie nieadekwatnej wypowiedzi premiera może być chęć dania sygnału o zmianie narracji. Wie on bowiem dostatecznie dużo o skali nadchodzącej zawieruchy finansowo-gospodarczej(wedle jego słów: „druga fala kryzysu stoi u drzwi”), że ma pewność, iż trzeba będzie bronić stołka w warunkach klęski. Dlatego dzisiaj przygotowuje się do oblężenia. Argument typu „zawsze twierdziłem, że nie wolno zmieniać kapitana w czasie burzy”, bardzo się wtedy przyda.
W tym celu trzeba jednak koniecznie zdeprecjonować postawę premiera Kaczyńskiego, który poddał się weryfikacji wyborców, gdy stracił większość parlamentarną, a co za tym idzie – możliwość skutecznego rządzenia. Dokładna odwrotność filozofii kurczowego trzymania się stołka za wszelką cenę. Mocno prawdopodobne jest zatem, że Donald Tusk przygotowuje sobie grunt pod filozofię trwania przy władzy wbrew wszystkiemu i wszystkim.
Kto wie, czy powodem frustracji premiera nie jest informacja, która jakoś niezauważona przemknęła w mediach, a której możliwe konsekwencje mogły nim wstrząsnąć do szpiku kości: "Być może gracze wreszcie dostaną to, czego zabrakło im po wtorkowym spotkaniu na szczycie Merkel-Sarkozy. Pojawiły się informacje od Olli Rehna, komisarza ds. gospodarczych i walutowych, że Unia może przygotować przepisy umożliwiające emisję euroobligacji".
W lutym 2009 roku premier Tusk tak wypowiedział się o fatalnych euroobligacjach: - "Musimy wejść do euro, bo te najbogatsze kraje planują sprzedawanie własnych obligacji tylko w strefie euro czy tylko obejmujących strefę euro. W ten sposób zdejmą wszelkie pieniądze z rynku i my, choćbyśmy chcieli się zadłużyć, nie będziemy mieli chętnych na nasze obligacje".
A wtórował mu ówczesny wicepremier Schetyna, który wtedy wprost oznajmił, że "to jest tak niebezpieczne, że takiego niebezpieczeństwa jeszcze nie było i dzisiaj z Polski musi płynąć jeden bardzo donośny głos: jesteśmy na drodze do euro".
W tej sytuacji, jeżeli premier i wicepremier wówczas mówili prawdę, to wkrótce nastąpi weryfikacja słów Donalda Tuska o naszej wyjątkowo silnej pozycji w Unii, o spokojnej stabilności zielonej wyspy. Bo może się okazać, że Tusk jest nam do niczego niepotrzebny, gdy przychodzi się zmierzyć z prawdziwym, a nie wymyślonym przez piarowców problemem.
http://www.rp.pl/artykul/19420,703823-Rzad-nie-bedzie-bezczynny.html
http://www.polskatimes.pl/stronaglowna/440701,tusk-do-kaczynskiego-pan-wytrwal-dwa-lata-i-uciekl-a-teraz,id,t.html
http://www.polskieradio.pl/7/129/Artykul/212668,-Kto-sie-modli-o-poglebienie-kryzysu-Bez-ogrodek
Inne tematy w dziale Polityka