Stary Prokocim Stary Prokocim
2659
BLOG

Las Bawarski to nie jest dobry przykład

Stary Prokocim Stary Prokocim Ekologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 88

26 października 1996 roku powiększono powierzchnię Białowieskiego Parku Narodowego z 47 km² do 105 km². Wyznaczono również otulinę wokół Parku o powierzchni 32,2 km² i zabroniono na jej terenie polować i tworzyć urządzenia łowieckie.

1 maja 2004 roku Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, a konsekwencją tego faktu było rychłe włączenie obszaru Puszczy do projektu Natura 2000 i zastosowanie się od 2009 roku do rygorów dyrektywy ptasieji siedliskowej. W 2014 roku cała Puszcza, po obu stronach granicy polsko-białoruskiej (a nie tylko Białowieski Park Narodowy) wpisana została na listę światowego dziedzictwa ludzkości UNESCO. Puszcza miała coraz więcej opiekunów krajowych i międzynarodowych, dbających tylko o to, by trwała w możliwie najbardziej naturalnym stanie. Od 1998 roku stopniowo ograniczano możliwość wyrębu drzew ponad 100 letnich poza granicami parku narodowego i rezerwatów. Ograniczenia te stopniowo zaostrzano.

Nie dziwota więc, że kiedy w okolicach 2011 roku rozpoczęła się gradacja kornika drukarza, jedynym co można było zrobić, to przyglądać się jak kornik puszczę zżera.

Przyjrzyjmy się zatem bilansowi ostatniego 15-lecia. Przestały się tu gnieździć następujące gatunki ptaków:

- pustułka

- bączek

- orlik grubodzioby

- sokół wędrowny

- głuszec

- puszczyk mszarny

- sowa błotna

- kraska

- dzierlatka

Oznacza to całkowite wyginięcie 3,4% gatunków ptaków zamieszkujących Puszczę w ciągu zaledwie 15 lat. W podobnym tempie maleje liczebność kolejnych gatunków, np. liczebność bociana czarnego spadła o 68%, dzięcioła trójpalczastego – 56%, orlika krzykliwego – 51%, dzięcioła czarnego – 47%, kropiatki – 46%, muchołówki białoszyjej – 41%, bociana białego – 41%, dzięcioła białogrzbietego – 39%, muchołówki szarej – 33%,Jest to tempo przerażająco szybkie, szybsze niż globalne ocieplenie w wersji blogera threeme. Są to tendencje znacznie gorsze niż dla pozostałej części kraju, gdzie np. populacja sokoła wędrownego jest mała, ale stabilna, populacja bociana czarnego rośnie, kraska zniknęła z jednych siedlisk, za to pojawiła się na innych, nowych, gdzie jej dawniej nie było. Szczególnie niezrozumiały jest spadek populacji dzięciołów: w warunkach gradacji kornika mają suto zastawiony stół i łatwo dostępny kredyt mieszkaniowy, bo duża ilość martwych drzew ułatwia wykucie dziupli, a niektóre dzięcioły wykuwają dziuple tylko w pniach martwych drzew, a tych jest pod dostatkiem. Właśnie to był główny atut urzędników unijnych: usunięcie martwych świerków wpłynie ujemnie na populację dzięcioła trójpalczastego, gdy tymczasem jego liczebność spada już od czasów, gdyfaszyści Szyszki nie administrowali jeszczebiałowieskim lasem. Wprowadzono moratorium ograniczające wycinkę starych drzew, by jakość drzewostanu była jak najlepsza, tymczasem ona się szybko pogarsza, bo świerk zamiera i 57 metrowe świerki należą już do przeszłości. Spada liczba dużych drapieżnych ssaków, zwłaszcza rysia, aż o 40%. Mimo że zarówno urzędnicy UE, jak i UNESCO, dniem i nocą martwią się tylko jakby tu rysiom pomóc.

Wilki, których liczba też maleje, mimo że nic im nie zagraża: nikt na nie nie poluje, niedźwiedzi nie ma,naczytały się poezji Mickiewicza: „lepszy w wolności kęsek lada jaki, niźli w niewoli przysmaki”, zobaczyły zdjęcie Timmermansa i zwiały.

W przypadku pustułki, która jeszcze nie tak dawno była najpospolitszym ptakiem drapieżnym w Polsce i której populacja maleje na terenie całego kraju i która to pustułka zawszezwiązana była ze środowiskiem antropogenicznym sprawa wygląda następująco: powodem spadku jej populacji wydaje się być zanik „socjalistycznego” i „postkomunistycznego” dziadostwa: nieużywanych wież ciśnień, kominów fabrycznych, zaniedbanych i opuszczonych części fabryk, które były nieodłącznym elementem PRL-owskiego krajobrazu, a także krajobrazu Polski aż do lat 90-tych i miejscem jej gniazdowania. Na terenie opuszczonego miasta Prypeć w czarnobylskiej zonie, pustułka jest dziś najczęstszym lokatorem tamtejszych bloków.

Sokół wędrowny był od początku lat 50-tych ptakiem skrajnie nielicznym w Polsce, choć wciąż obecnym, na poziomie ok 15 par. Istniały kiedyś 2 populacje sokoła: nadrzewna, która na terenie Polski wyginęła już dawno i miejska, która w USA odrodziła się samoistnie, w Niemczech z pomocą człowieka, a w Polsce utrzymuje się ona na stałym, niskim poziomie.

Być może kiedyś istniały w Białowieży lub wokół niej miejsca, gdzie sokół wędrowny (populacja miejska) znajdował miejsca do założenia gniazda. Zniknąć mógł z tych samych powodów co pustułka.

Czas najwyższy przyjąć do wiadomości oczywisty fakt, że dynamika rozwoju sytuacji w Puszczy Białowieskiej prowadzi wręcz do przyrodniczej katastrofyi że winę za ten stan rzeczy ponosi stosowany tu model ochrony przyrody oparty na zasadzie: „nie dotykaj mnie”. Innymi słowy, 95% naukowców krajowych i zagranicznych (te „95% „naukowców”, którzy nie zgadzają się z Szyszką)wyznających w/w zasadę pomyliło się, lub świadomie wprowadziło w błąd blogera threeme. Ja uważam, że świadomie i postaram się to uzasadnić.

W 1988 roku na terenie parku narodowego Yellowstone wybuchł ogromy pożar, który strawił ok 34% powierzchni leśnej parku. Do tego momentu obowiązywała na terenie Parku zasada ochrony przyrody na zasadzie „nie dotykaj mnie”. Istniał bezwzględny nakaz gaszenia pożarów i zakaz wywoływania ich. Okazało się, że polityka ta prowadzi do zmiany charakteru lasu i chronione lasy coraz mniej przypominają te, które objęto ochroną. Aż do momentu pożaru. Wtedy uświadomiono sobie, że pożar jest nieodłączną cechą życia lasu w Yellowstone. Niektóre pirofitycznerośliny wykiełkują dopiero po pożarze, co powoduje, że wiele gatunków rzez dziesięciolecia nie mogło wykiełkować. Naturalny drzewostan zaczął się starzeć.

Odnawiać mógł się dopiero po pożarze.

Dopiero wtedy administratorzy parku zrozumieli, że brak ingerencji człowieka w przyrodę szkodzi naturalnym procesom. Politykę zachowawczą (do-not-touch-me) zastąpiła polityka wywoływania kontrolowanych pożarów (let-it-burn), właśnie po to, by pozwolić przyrodzie się odnowić, zapobiec pożarowi totalnemu,a siewkom wyrosnąć. Zmniejsza to również znacznie prawdopodobieństwo powstania pożaru totalnego.

Podobną politykę prowadzi się w Australii na terenie bardzo rozległego Kakadu National Park.

No, dobra, ale czy to ma coś wspólnego z Białowieżą? Toczka w toczkę – nie, bo jest to kraina narażona na pożary w minimalnym stopniu, ale to nie znaczy, że polityka „do-not-touch-me” nie narobiła tu problemów. Położona blisko Białowieży Puszcza Borecka nie ma problemów Białowieży. Lasy te mają dużo podobieństw: znajdują się w tej samej krainie botanicznej, na terenie Działu Północnego, gdzie nie ma ani buka, ani jodły, jest natomiast stała domieszka świerka w drzewostanie, ponadto oba kompleksy leśne cechuje znaczny udział siedlisk żyznych, to je łączy, a różni od Puszczy Augustowskiej czy Piskiej.

W lasach Puszczy Boreckiej wycina się zasiedlone kornikiem świerki i nie ma gradacji kornika, przerzedza się nadmiar grabu i las ma naturalny, wielogatunkowy skład drzewostanu i chyba nie notuje się tak znacznego spadku ilości i liczebności poszczególnych gatunków. Może właśnie dlatego, że pozwala się człowiekowi ingerować.

Polityka do-not-touch-me ma sens tylko, jeśli jest realizowana na części chronionego obszaru. Można zostawić sieć rezerwatów ścisłych i zabronić tam wszelkiej działalności, ale towarzyszyć temu musi ingerencja człowieka na innych obszarach.

Jednym z dogmatów tej polityki jest założenie, że człowiek cokolwiek nie zrobi, poprzez swoją aktywność szkodzi przyrodzie, więc może ona zaistnieć w pełni tylko tam, gdzie brak jest człowieka i ludzkiej aktywności.

Prawda jest bardziej złożona; cóż, na terenach gęsto zaludnionych, uprzemysłowionych i o urodzajnych glebach, z gęstą infrastrukturą ciężko spodziewać się stad wielkich drapieżników, roślinożerców i naturalnych puszcz. Tyle że to nie wyczerpuje złożoności tematu.

Przyjmując te założenia, dochodzimy do wniosku, że polowania to sposób na zaburzenie równowagi w przyrodzie. I można sobie wyobrazić takie myślistwo, że faktycznie tak będzie.

Ale:

Całkowity zakaz polowań prowadzi do sytuacji, w której na terenie parku narodowego nie można strzelać do gatunków inwazyjnych, bo „one też mają prawo do korzystania z ochrony rezerwatowej”.

Bloger threeme słusznie skorygował blogerkę gini, która nie wiadomo skąd wzięła informację, że 40% gatunków Puszczy Białowieskiej to gatunki obce, ale pominął inny aspekt:

Nawet 1 gatunek inwazyjny może zaburzyć równowagę biologiczną jakiejś biocenozy. Mimo że 99,9% pozostanie rodzima. I na odwrót: mogę wykarczować 1 km² puszczy, nasadzić go w 40% gatunkami obcymi i jeśli nie znajdą one warunków, by się naturalnie wysiewały, nic puszczy się nie stanie.

Wizon amerykański zwany nieprawidłowo norką amerykańską ma szczególnie destrukcyjny wpływ na awifaunę. W parku narodowym nie wolno na nią polować (wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi za to zgodnie z dogmatem do-not-touch-me). Również ryś ma coraz mniej do zjedzenia z powodu jej żarłoczności. Kto wie, czy właśnie dlatego PiS nie wpadł na pomysł całkowitego zakazu hodowli zwierząt futerkowych. Istnienie ferm oznacza ciągły dopływ osobników, które uciekły z hodowli. W futrach i tak strach chodzić, bo jakiś porypany ekolog może nam to drogie odzienie polać farbą. Zakaz hodowli oznaczałby likwidację ferm hodowlanych i brak dopływu norek uciekinierów do otwartej, dzikiej przestrzeni. Dopiero wtedy walka z tym bezczelnym jankesem miałaby sens. Jest wysoce prawdopodobne, że to właśnie ten gatunek ssaka odpowiada za szybkie ubożenie puszczańskiej fauny.

Nie jest zatem tak, blogerze threeme, że Puszcza Białowieska okazała się całkowicie odporna na wpływ gatunków inwazyjnych.

Paradoksem jest to, że ten amerykański gatunek wprowadzony został na tereny euroazjatyckie przez radzieckich inżynierów przyrody, zapewne w nadziei, by każda socjalistyczna żona proletariusza mogła chodzić odziana zimą w burżujskie futro z amerykańskiego ssaka: wszystkie żyjemy na poziomie kochanek Rockefellera!

Nie jest jednak tak, że pisiory nie bredzą, bredzą wszyscy. Tym razem za punkt wyjścia posłuży nam przykład Lasu Bawarskiego, który dla threemerów jest dobrym przykładem, jak należy odnawiać las: za pomocą założeń filozofii do-not-touch-me, a dla antythreemerów ostrzeżeniem: co stanie się, gdy zastosujemy się do „dyrektyw ekologów”. Cały bezsens tej kłótni polega na tym, że obie strony tego plemiennego sporu, nie zauważają, że stan Puszczy i Lasu Bawarskiego, aczkolwiek identyczny: gradacja kornika drukarza w osłabionych drzewostanach świerkowych, dotyczy dwóch różnych biocenoz o różnym stopniu naturalności: W Lesie Bawarskim ze względu na troskę o naturalność przyrody zrezygnowano z interwencji człowieka. I słusznie! Bo Las Bawarski jest lasem sztucznym nie tylko w tym znaczeniu, że świerka zamiast być 33% (nie tak duża różnica, blogerze threeme, w Białowieży jest go 26%) jest go 91%. Ale to nie koniec sztuczności drzewostanów świerkowych w Lesie Bawarskim. Prawie wszystkie świerki w Lesie Bawarskim pochodzą z nasion obcego pochodzenia. W XIX wieku w Niemczech wierzono bowiem, że wzorcem najlepszego świerka dla celów hodowlanych jest ekotyp świerka alpejskiego. I faktycznie ma on z punktu widzenia bardzo wiele zalet, ale pod warunkiem, że rośnie w Alpach. Polscy leśnicy (o ile zaborcy im w tym nie przeszkadzali) nie ulegli tej modzie i zawsze sadzili drzewa z nasion pochodzących z drzew miejscowych.

Ekotyp świerka Lasu Bawarskiego się nie zachował. Nie dziwota więc, że gdy kornik drukarz dopełnił dzieła zniszczenia, do którego wiodły monokultury świerka z nasion świerka alpejskiego, zanieczyszczenia przemysłowe (znaczne, bo energetyka oparta na węglu brunatnym to duże obciążenie dla środowiska; ponadto świerk jest wrażliwy na zapylenie i kwaśne deszcze), parę łagodnych zim z rzędu, Niemcy doszli do wniosku: nie ma czego chronić, zapytajmy Natury, które świerki mają szansę przetrwania?

Zupełnie inną sytuację mieliśmy w Puszczy Białowieskiej: miejscowy, borealny świerk zmieszany został ze świerkiem nasadzonym, często niewiadomego lub alpejskiego pochodzenia. Gradacja kornika drukarza stanowi znakomitą okazję do pozbycia się domieszki świerka obcego pochodzenia, gdyż właśnie takie drzewa łatwiej (w Białowieży) zasychają. Należało się ich pozbyć. Inne warunki początkowe stanowią o innej metodzie walki z gradacją kornika drukarza. Obie strony mają rację robiąc to, co robią.

Ok. 50 000 ha dawnych gruntów ornych, łąk i pastwisk zarosło lasem w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach: niektóre zarosły lub zostały zasadzone sosną zwyczajną, inne zarosły olszą szarą. Oba gatunki okazały się dobrym przedplonem dla odradzających się lasów naturalnych w drugim pokoleniu, ale:

- sosny należy się jak najszybciej pozbyć, bo wcale nie jest taka krótkowieczna, jej igły silnie zakwaszają glebę, prowadząc do zubożenia (borowacenia) siedlisk.

- olszy nie wolno dotykać, dopóki sama nie zacznie zamierać, bo jest bardzo krótkowieczna, jej liście przyczyniają się do wytworzenia dobrej próchnicy, a ona sama ma skłonności do wytwarzania odrośli z pnia: jeśli ją usuniemy za wcześnie, odmłodzimy la i wyrośnie następne pokolenie olszy szarej. Można ją zacząć usuwać, dopiero gdy zacznie zasychać, a podrost buków i jodeł pod jej cieniem będzie już dość wysoki. Wszystko celem przywrócenia naturalnego stanu drzewostanów.

Jak widać, człowiek ma możliwość ingerowania w przyrodę na wiele sposobów po to, by ocalić jej naturalność.

Zamiast kłaść kłody pod nogi Szyszce, zróbmy coś mądrzejszego: jeśli nie jest za późno, uratujmy dialekt dolnołużycki.

Sprowadźmy na polską stronę Łużyc lub Dolnego Śląska wszystkich Dolnołużyczan, którzy gadają jeszcze tym językiem. Zostało kilka wiosek, a miejsce w Polsce jest, bo wsie w Borach Dolnośląskich w rejonie przygranicznym się wyludniły. Niemcy już tworzą po polskiej stronie domy starców, to są obywatele niemieccy, niech szwaby płacą. Nie powiedzą chyba, że są wrogami Słowiańszczyzny? Przynajmniej nie powiedzą tego głośno. Jeśli znajdą się tam kobiety w wieku płodnym, niech się rozmnażają i przekażą dzieciom umiejętność gadania w dialekcie dolnołużyckim. Jeśli nie ma, niech się zajmą jakimiś sierotami, których nikt nie chce. I niech je wychowują. W małej izolowanej wiosce, gdzieś w „Niederschlessische Heide”, w środowisku, które niczym istotnym nie różni się od ich zniszczonego Heimatlandu. Bo ostatnie izolowane wioski dolnołużyckie właśnie znikają. Zostaną zajęte na kopalnie odkrywkową węgla brunatnego.

Od tej pory ostatni Dolnołużyczanie są Heimatvertrieben. I nikt nie robi z tego powodu chryi w PE. Nikt się z nimi nie bawi w politykę multi-kulti.

Teraz rozumiesz, blogerze threeme?

Nie, nie rozumiesz.

A to jest właśnie niemiecka hipokryzja.


@page { margin: 2cm } p { margin-bottom: 0.25cm; line-height: 120% } a:link { so-language: zxx }


Коммунизм победил!

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości