Grafikę stworzył Northink
Grafikę stworzył Northink
dr Włodzimierz Nikitenko dr Włodzimierz Nikitenko
127
BLOG

Dotyk śmierci

dr Włodzimierz Nikitenko dr Włodzimierz Nikitenko Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 3


C z ł o w i e k 
- niby najdoskonalsze stworzenie,
a ile w nim braków…

                           / anonim /



    Chyba jednak od zawsze odbieramy śmierć  jako zjawisko przerażające, tragiczne, przykre, a nawet… straszne. Inaczej jednakże odbieramy je, gdy tylko słyszymy o tym, a już zupełnie inaczej, gdy możemy je z „bliska” obserwować przykładowo na filmie, rysunku, na żywo w Naturze… Tak naprawdę jednak, bliżej doznajemy tego uczucia właściwie dopiero od momentu, gdy dotyka nas ona bezpośrednio, np. poprzez członka najbliższej rodziny bądź osoby z najbliższego nam otoczenia. Głębia zrozumienia zyskuje jeszcze bardziej trudny, a może nawet skomplikowany wymiar, gdy w tzw. stan umierania, jesteśmy zmuszeni ingerować osobiście. Przywykło się nawet ten moment nazywać „chwilą bezwzględnej prawdy”, a czasami wręcz „esencją” bądź „puentą” życia. Dzieje się tak zazwyczaj, gdy towarzysząca nam wiedza medyczna nie potrafi już nic faktycznie zdziałać, by można było przywrócić prawidłową funkcjonalność obowiązujących norm i zasad dla istnienia życia. Czasami sam organizm, mówiąc najprościej, już „nie daje rady”, ponieważ jest bądź to okaleczony, bądź stary, a nawet po prostu … niewydolny do dalszego dźwigania ciężaru czy tylko podtrzymywania życia. Wtedy właśnie, należy chorego, a właściwie już umierającego człowieka przygotować na to ostatnie najtrudniejsze „przejście” – poza bramę śmierci...
Współczesne edukacja ogólna jak i szkolnictwo specjalizujące się w naukach medycznych lub im pomocnych, czy to na etapie szkolnictwa tylko ponadgimnazjalnego (kierunek pielęgniarski), czy też obszernej i bardzo mocno uszczegółowionej wiedzy akademickiej, nadal niewiele niestety ma nam do zaoferowania, bądź powiedzenia w tej jakże obcej wciąż i tak bardzo odległej dla nas materii. Po prostu, nie   u c z y, w pełnym tego słowa znaczeniu, „jak” i „czy” należy przygotować człowieka do śmierci. Dyplomowanym lekarzom, jakoby w zastępstwie za nieusprawiedliwione ewentualne „wyrzuty sumienia”, jeżeli takowe mogłyby im się nawet od czasu do czasu przytrafić, podsuwa się „Etykę Lekarza”, jako nadzwyczaj wygodny zbiorek do akceptacji przez każdego indywidualnie, „...co musi, co może, a co ewentualnie powinien...” (prawie zawsze w stosunku do każdego indywidualnego przypadku beznadziejnego stanu pacjenta). Rodzina osoby umierającej, zazwyczaj na bardzo względnym poziomie wiedzy intelektualnej, obecnie jest coraz częściej pozostawiona w takiej chwili tak naprawdę już tylko sama sobie… Po prostu, od zamierzchłych czasów nauczona milczenia i pokory wobec spotykającego ją właśnie nieszczęścia, stara się ukrywać tę straszną wiadomość przed beznadziejnie chorym (właściwie już faktycznie nieświadomie umierającym). Sprawa zaczyna się od ograniczenia początkowo ilości spotkań do niezbędnego minimum, bądź szuka najprzeróżniejszych wybiegów, by nie pokazywać swojej zapłakanej i cierpiącej oraz zbolałej twarzy w trakcie „odwiedzin”, często łudząc się, że chory jeszcze nie zna stanu faktycznego swojego zdrowia. Często już wtedy jednak, osoba umierająca zaczyna się już sama domyślać, o co w tych wszystkich misternych zabiegach właściwie chodzi. Bardzo niewiele, jak się w rezultacie okazuje, jest takich realnych miejsc wśród normalnych ludzi, gdzie jednak otwarcie rozmawia się o owych zdaje się jakże straszliwych informacjach, bądź wręcz przekazuje chorym te nieprzeciętne przecież, choć normalne i trudne informacje, przygotowując ich jednocześnie do stopniowego, ale i ostatecznego pożegnania ze światem żywych.
We współczesnym, nowoczesnym i na wskroś materialnym świecie, gdzie częściej pieniądze ceni się dużo wyżej od ludzkiego życia, ten układ wymusza faktyczny splot przeróżnych większych i mniejszych okoliczności, które nie do końca można wszystkie wyczerpująco, bądź tylko zdawkowo wytłumaczyć z „polskiego na nasz”. Otóż zarówno w kwestii materialnego podejścia do sprawy przez dyrekcję szpitala, jak i rodziny, na pewno liczy się kwestia płatności „każdej doby” pobytu na szpitalnym łóżku, a miejsc, za które się nie płaci aż do samego „końca”, jest wciąż jeszcze na terenie naszego kraju bardzo znikoma ilość. Niektóre szpitale, bądź lekarze wybierają, uciekając się do najlepszego według nich sposobu – aby zadowolić własne kierownictwo i dyrekcję, poprzez zdjęcie tego ważnego problemu „z głowy”, a mianowicie – wypisując takiego pacjenta do domu. Tym samym, przerzucają możliwie cały „kłopot”, na barki zdezorientowanej rodziny osoby umierającej. Najzwyczajniej traktują pacjenta jako „podleczonego”. Więcej, z przyklejoną na siłę nadzieją, na bliżej nieokreślony w czasie znaczny powrót do zdrowia. To czysto chrześcijańskie jakoby „umycie rąk”, kwitują faktem, iż na to właśnie miejsce czeka przecież wielu innych niemniej potrzebujących pomocy szpitalnej pacjentów (jak reaguje na to słynna i nieśmiertelna Etyka Lekarza ?!). Natomiast w tym konkretnym przypadku, może być już tylko gorzej, niż lepiej, więc niech rodzina sama zajmie się, jakby nie było, jej jednak prywatnym, osobistym problemem. Czasami, gdy zdarzy się (choć naprawdę bardzo rzadko), iż pacjent – niedoszły denat, w jakiś czas później zjawia się u „swojego” lekarza, ponieważ jeszcze nie przekroczył progu śmierci, ten zdziwiony potrafi nawet zupełnie bezczelnie zauważyć – „... to Pani/Pan jeszcze żyje ?!...”
Dochodzimy w tym momencie do kwestii najistotniejszej w ludzkim życiu. Otóż zupełnie nikogo, lub prawie nikogo, oczywiście poza obowiązkiem rodziny, nie interesuje tak naprawdę w dzisiejszym pędzącym świecie, człowiek umierający. Nieważny jest ani jego ból, ani osamotnienie, ani coraz bardziej otaczająca go społeczna izolacja, by nie powiedzieć wręcz – pustka, a nawet – społeczne wykluczenie. Przytłaczająca wokół zmowa milczenia, bądź zdawkowe frazesy i pustosłowie, masowe i paniczne unikanie odwiedzin, wizyt i niezręcznych rozmów... Umierający najczęściej pozostaje już tylko sam ze sobą i swoim kończącym się życiem, bez najmniejszej możliwości tak potrzebnej, a nawet niezbędnej wówczas bliskości, podzielenia się własnymi odczuciami i refleksjami. Należałoby chyba w tym miejscu przerwać cisnące się w umyśle i na usta prawdy i zadać wyraźnie i głośno z pozoru proste, ale jakże treściwe pytanie retoryczne – czyż to nie są ludzie tacy jak my?!, czyż mają, czy nie mają prawa do czysto ludzkiego (człowieczego) traktowania, nie mówiąc już o należnym im szacunku ? ...
W zachodnich kulturach, o wiele wcześniej wychwycono istotę tego całego problemu. Niestety, nasz zamknięty hermetycznie układ państw byłego już bloku komunistycznego, raczej lansował „od zawsze” żywych, twardych, zintegrowanych i uodpornionych na śmierć jednostek ludzkich. Wyjątkiem pozostawała śmierć jednostki wybitnej dla systemu i jego idei, a może nawet… partii (?!). Więcej, Zachód w to „zauważanie” włączył się z pełnym naukowym determinizmem i nawet podjął badania nad i wokół problematyki złożoności śmierci, jak dowodziła przez lata jedna z prekursorek popularyzacji i upowszechnienia  zagadnienia – dr Elżbieta Kubler-Ross ze swoimi rzeszami studentów, serwując im w ten sposób najczystszą, bo jakże praktyczną wiedzę o pograniczu życia. Wiedzę, której nie podaje absolutnie żaden najlepszy nawet podręcznik zestawiając wszystkie akademie medyczne całego świata. Mało, inicjowała wielokrotnie tworzenie obszaru wielu takich miejsc w różnych miastach i miasteczkach zarówno Europy, jak i kontynentu amerykańskiego oraz Azji, gdzie umierającego prawdziwie powiadamiano o zbliżającym się kresie żywota, ale i otaczano przez to bardziej szczególną i troskliwą opieką. Interesowano się też bardziej niż dotąd – szczegółowo, co ci ludzie czują, o czym myślą, jak artykułują swoje aktualne przeżycia i potrzeby. Słuchano ich nieprzerwanie przez całą dobę, w zmieniających się dyżurach naukowców i obserwujących studentów. Umierający nie musieli się martwić ani o czas, jaki im jeszcze pozostał do „finału”, ani o opiekę i troskę, ponieważ ani przez chwilę nie pozostawali sami. Pani doktor Kubler-Ross była jednym z wielu kolejnych, faktycznych naukowych „kowali” ludzkiego – humanizmu  w najczystszej jego postaci. Uważała, że tylko w ten jakże praktyczny (bo „na żywo”), choć może nie do końca czysto moralny i etyczny sposób (jednak to sam moment śmierci człowieka), gatunek ludzki ma szansę zbliżyć się do tajemnicy śmierci. Więcej, bardzo często owe „zakłady dla umierających” (hospicja) są nawet bezpłatne, a mimo to, są oni doglądani z najbardziej cierpliwą i uważną opieką, należną im przede wszystkim jako  l u d z i o m.  Owe zakłady (najczęściej prowadzone przez różnorodne fundacje, bądź osoby prywatne), często ukryte pod płaszczem zabarwienia różnych wyznań religijnych, sprawiają, że ich pacjenci są chyba jednak  bardziej szczęśliwsi od przeciętnych. Takimi również odchodzą poza wciąż zakryte dla nas, dla ogółu ludzkości – wierzeja śmierci.
Generalnie, według bieżących i potwierdzanych statystyk, znacznie więcej niż połowa dla przykładu społeczeństwa amerykańskiego, ludzi starych i chorych, oddaje na tzw. jesień życia, właśnie do tego typu zakładów. Wszystko tłumaczy przy tym faktem, iż współczesne życie, a właściwie jego wciąż przyspieszający zawirowany pęd, nie zezwala czasowo ani na troskę, ani opiekę nad swoimi rodzicami czy też najbliższymi w różnym stopniu bliższego lub dalszego pokrewieństwa. Obecni zabiegani współcześni, coraz więcej czasu poświęcają wydłużającemu się czasowi pracy, swojej karierze zawodowej, czasami tylko własnym dzieciom (może nawet „przy okazji”), utrzymywaniu poprawnych relacji ze środowiskiem zawodowym i towarzyskim. Nie znajdują już więc w tym „kołowrocie” natłoku zajęć chwili dla bliskich im ciągle ludzi, których czas bytności na ziemi dobiega właśnie końca. Faktycznie, coraz bardziej zanika tak ważna dla homo sapiens ciągłość pokoleniowa, z taką pieczołowitością kształtowana niegdyś w normalnych (chyba jednak w większym stopniu „ludzkich”) domach, gdzie ważne było zdanie nie tylko matki i ojca, ale także – babci i dziadka... Najczęściej także czasy współczesnego życiowego „wyścigu szczurów” odebrały tym dojrzałym osobom, możliwość „pobierania” doczesnej opieki, poprzez tworzenie jakże innego sposobu aktualnego życia: wielkie aglomeracje mieszkalne, olbrzymiego rynku handlu, nieodzowna dla każdego codzienna dawka adrenaliny w postaci korków miejskich, aktów przemocy i terroru, różnego rodzaju, gatunku i odmian nerwic, jak i innych schorzeń na tle wytrzymałości psychicznej. Niekończących się, a wszechobecnych w codzienności kampanii reklamowych, bez końca nadawanych przez każdą dobę różnorodnych programów radiowo-telewizyjnych, wrzasków coraz większej rzeszy tzw. dzieci ulicy zwane obecnie również euro-sieroty (rodzice zazwyczaj nie mają dla nich czasu, ponieważ „martwią się” jakoby o ich jutro), pędzie i narastającym szumie niby normalnego dnia życia XXI –wiecznego społeczeństwa, coraz bardziej ulegającemu masowemu chemicznemu, radiologicznemu i nie wiadomo jakiemu jeszcze skażeniu żywności, powietrza i środowiska, a w końcu nas samych...
Otóż w tych właśnie hospicyjnych  fundacjach inaczej: – zakładach „spokojnego umierania”, personel zabiega nie tylko o to, by pacjent jak najmniej cierpiał, ale także o to, co pewnie pozostaje paradoksem – by spokojnie mógł przeżyć pozostałą mu jeszcze życia. Co ciekawsze, ci odchodzący ludzie uspokajają się, wyciszają, odchodzą szczęśliwsi, niż byli niejednokrotnie w ciągu całego swojego żywota. Czasami ich rodziny, rzadko, ale jednak, odwiedzające ich jeszcze w tych miejscach stwierdzają, iż widać zdecydowane zmiany „na lepsze” w całym zachowaniu i osobowości pensjonariuszy takich miejsc. Ci odchodzący ludzie, stają się nawet nie na chwilę, ale faktycznie bardziej pełni – bo szczęśliwsi, zrelaksowani, czasami mówią nawet o przemijaniu bólu, wyrażają bez obaw gotowość do spokojnego nareszcie odejścia. Co ciekawsze, zdarzają się przypadki, iż w obliczu śmierci, nawet ludzie odsunięci przez lata na co dzień od rodziny i najbliższych, wracają na łono tejże rodziny szczęśliwsi i z pełniejszym wyrozumieniem wszelkich zaszłości minionego czasu. Więcej, ludzie ci już się nie lękają opuścić ziemski padół przed swoją nową drogą… Bardzo często też, dopiero w obliczu tego przecież ostatecznego rozstania, uzyskują pełnię własnego rozumowania i tzw. życiowej mądrości, co pozwala im przekazać jeszcze, choć jej część, pozostającym wybranym najbliższym. Widać to nawet na utrwalonych zdjęciach. Odczuwa się to również w ostatnich rozmowach, jakie z nimi cały czas prowadzi personel zakładu i współtowarzysze na łóżkach obok. Faktycznie całkiem nierzadko, oprócz profesjonalnych lekarzy i pielęgniarek, jakoby w stałym składzie personelu tych miejsc znajduje się też wielu stałych wolontariuszy (osób cywilnych różnych profesji i wieku oraz płci, nawet osób duchownych, bądź całkiem postronnych, niby przypadkowych, innych normalnych ludzi, którzy dobrowolnie codzienne bądź w określonych porach co pewien czas chcą towarzyszyć ludziom umierającym). Okazuje się, że szczerość w przypadku osób umierających przynosi im niewiarygodnie prawdziwą ulgę, a nawet, jeżeli tak można to nazwać – faktyczną namiastkę szczęścia. Już ani oni, ani personel medyczny, ani ich rodziny niczego nie muszą udawać, strzec i ukrywać. Dużo łatwiej ponadto uświadomić osobie umierającej, przynajmniej część niezaspokojonego apetytu przekazu oczekiwanych informacji. Otóż o wiele łatwiej w przypadku niepokojenia personelu (w tym również i studentów i wolontariuszy) różnymi pytaniami o „przyszłość”, stwierdzić po prostu, że nawet najnowocześniejsza współczesna medycyna nie potrafi odpowiedzieć na znakomitą większość stawianych przez nich akurat pytań. Tym bardziej, że pacjent najczęściej nie jest ani sam wytrawnym specjalistą, ani nie posiada fundamentalnej wiedzy specjalistycznej w temacie, by można było podjąć przynajmniej partnerską dyskusję wobec stawianych drażliwych pytań i zagadnień.
W całej omawianej kwestii, należałoby poruszyć jeszcze inny, dość drażliwy moment samego „odejścia”. Otóż wielu uważa, że moment rzeczywistej śmierci nie był, nie jest i nigdy nie będzie właściwy dla dzieci (?!). Mało tego, odsuwa celowo dzieci jak najdalej od tego zagadnienia, wciąż je okłamując i opowiadając o zbliżającej się jakoby dalekiej i bliżej nieokreślonej „podróży” najczęściej babci lub dziadka... Czy tak powinno być? Czy tak można? Czy jest to właściwe? Otóż bardzo wielu lekarzy duszy – psychologów, a nawet personel medyczny, studenci, czy wreszcie sami umierający, poruszają problem ze swojego punktu widzenia. Uważają mianowicie, iż dziecko właśnie dlatego, że przynależy do tej grupy – ludzi, zawsze i wciąż powinno mieć nieograniczony wprost dostęp do możliwie wszystkich takich miejsc, aby już od najmłodszych lat móc oswajać się z zagadnieniem śmierci, mieć jej poczucie, a tym samym cieszyć wraz z umierającą babcią lub dziadkiem ostatnimi chwilami, wypełniając sobą ostatnią resztkę ich życia.
Inne klasyczne zagadnienie towarzyszące zazwyczaj ludziom „na granicy życia” to nieopisany, nieskończony i nieograniczony wciąż dokuczający im ból fizyczny. Jakby nie było to wystarczające, wielu pacjentów, nastawiona jest też na to, iż ten ból wystąpi (jeżeli go do tej pory nie było), bądź będzie się nasilał (jeżeli już występował). Wiele osób umierających, potrafi się również w końcu zdobyć na stwierdzenie w typie: „... jak przybyłam/łem do tego zakładu – ból był straszny, ale Państwo mnie słuchali i chcieli zrozumieć, oraz ta atmosfera... i ból jakby ustał, i nigdy już się nie powtórzył...”. Oczywiście nie wszystkie są akurat takie przypadki. Udowodniono jednakże, iż troska o pacjenta i zwracanie na niego stałej uwagi – on odczuwa, że nie jest tu tylko po to by umrzeć, ale jest tym n a j w a ż n i e j s z y m, powoduje, że ci ludzie czują się znacznie lepiej i mniej reagują na odczuwanie swojej dolegliwości. Chociaż są i przypadki, iż pacjent musi dostawać nawet silne środki odurzające do narkotyków włącznie, by ból nie zniszczył w nim resztek człowieczeństwa. Najważniejsze, co bardzo często podkreślają sami pacjenci, to utrzymanie ciepłej, „rodzinnej” atmosfery, osobistego kontaktu, zaufania do personelu, oraz opiekuńczy natychmiastowy kontakt z umierającym. Zdarza się, iż trzeba pozwolić choremu tak po prostu dać odpocząć. Pomimo jednak, iż bardzo często leży on tylko z zamkniętymi oczami, to i tak czeka na personel, który w każdej chwili gotowy jest się tylko nim indywidualnie zająć. Mówią, iż „spokojna rozmowa”, daje pacjentom dużo więcej aniżeli najlepsze lekarstwo, które w ich przypadku tylko i tak jest chwilowe...”. Ponadto pacjent każdorazowo lubi i oczekuje, by nie powiedzieć wręcz – żąda być traktowany jako w pełni rozumiany i rozumiejący w czym rzecz. Jeżeli lekarz traktuje należycie pacjenta, mówi np.: teraz zapiszę Pani/Panu lek na to, a to działa tak..., a jak nie mówi co zapisał (pomimo, iż pacjent generalnie i tak nie wie o co chodzi), tylko bezwzględnie aplikuje jakiś specyfik, pacjent zaczyna normalnie tracić orientację i zaufanie do lekarza bądź pielęgniarki, ponieważ odczuwa traktowanie swojej osoby zgoła instrumentalne. Zazwyczaj lekarze uważają, iż pacjentowi to nie jest potrzebne, a nawet, iż „... medycyny nikomu nie będą i nie muszą tłumaczyć...”. Tylko czy aby faktycznie (???), skoro ich największy autorytet zależy przecież i tak od pacjenta, którego wówczas traktują natenczas tylko przedmiotowo...
Wciąż bardzo czułym na wrażliwość punktem zapewne pozostaje również ciągle fakt, gdzie ostatecznie następuję sam akt śmierci. Bezsprzecznie, jeżeli następuje ona w szpitalu na oddziale, jest to rodzaj wypracowanego przez lata rytuału w zależności od szpitala. W hospicyjnej fundacji – zakładzie, gdzie wszyscy pacjenci są w pewien sposób przygotowywani do śmierci, w przypadku „odejścia” jednego pacjenta z sali, reszta postrzega to zdarzenie ze spokojem, jako coś normalnego i naturalnego. Natomiast w szpitalach, gdzie leżą lekko chorzy i z pewnymi powikłaniami oraz „nieuleczalni” czekający na śmierć, takie zdarzenie ma zapewne zabarwienie z pogranicza strachu, przerażenia, a nawet… horroru. W niektórych tego typu zakładach, przy większej logice rozumowania dyrekcji szpitala, bądź tylko danego oddziału, umożliwia się nawet pewnym (wybranym ?!) pacjentom na krótko przed śmiercią, aż do tego samego „przejścia”, umiejscowienie w izolatce. Dzieje się tak z powodów czysto obyczajowych, by rodzina i najbliżsi mogli zgromadzić się na ten moment przy umierającym. Formalnie jednak przeciętny szpital nie zapewnia niestety takich warunków. Dość charakterystyczne we współczesnej dobie życia jest to, iż generalnie pewna liczba osób umierających, do tego momentu dochodzi poza własną świadomością, umierając w stanie nieprzytomności spowodowanej stanem zdrowia, a właściwie rozwijającej się choroby, czasami jednak świadomie wprowadzonej śpiączki farmakologicznej, bez najmniejszej krzty rzeczywistego odczuwania.
Jeszcze diametralnie innym, nie mniej ważnym zagadnieniem towarzyszącym kwestii śmierci, pozostaje na pewno roztoczenie choć krótkotrwałej opieki nad rodziną osoby zmarłej. Generalnie ludzie, jeżeli osoba zmarła była starsza, w mniejszym lub większym stopniu radzą sobie z tym „odejściem”. Znacznie gorzej „wypada” w tym układzie osoba starsza – współmałżonek, pozostająca w osamotnieniu, Klasycznie, każda osoba spoza najbliższego otoczenia, przynosi większą ulgę dla pozostającego żałobnika, jak ktoś z rodziny. Może go bowiem nawet biernie wysłuchać, a właśnie… to jest chyba najważniejsze, by osoba mogła się komuś wyżalić, a przy tym nie potrzebuje najmniejszego wyjaśniania i dowodzenia, co było jakie i dlaczego. Wysłuchująca, nawet całkiem bierna (przypadkowa) osoba musi tylko nastawić się na bierne słuchanie i całkowicie bierny odbiór słyszanych faktów, które dla tego „przeciętnego” słuchacza i tak nie mają większego znaczenia, a mogą sprawić, iż znajdująca się w żalu osoba może po prostu – być sobą...


image

Grafikę stworzył Northink


W puencie rozważań, dochodzimy do samego środka, którym jest znaczenie – „sensu umierania”. Tak naprawdę niejednokrotnie wcale nie potrzebujemy jakiejkolwiek pomocy, a tym bardziej opieki by spokojnie umrzeć. Potrzebujemy w jakiejś określonej sekundzie naszego życia odrobiny prawdziwej – niekłamanej i faktycznej opieki, miłości i czułości, którą możemy odnaleźć zupełnym przypadkiem w nie do końca świadomych tego, czym nas darzą obcy zupełnie ludzie, zdarzenia, chwile, słowa, bądź wnioski...i to jest właściwie wszystko czego nam brak. Czasami ten ułamkowo-sekundowy nawrót właściwego znaczenia lub podświetlenia faktu, zdarzenia, słowa, czynu.... Resztę dopowiadamy już sobie sami, dzięki czemu jesteśmy w stanie zrozumieć lepiej i więcej, niż mogłoby się z pozoru wydawać.
Zupełnie ostatnią poruszaną z tej okazji opoką przy tzw. dotyku śmierci, jest bez wątpienia kontekst towarzyszącej człowiekowi wiary. Faktycznie nie ma tak, iż ktoś jest zdeklarowanym ateistą  i zjawisko śmierci nie robi na nim absolutnie żadnego wrażenia. Znane są przypadki, iż osoby zupełnie niewierzące, jakoby „na chwilę” przed śmiercią wczytywały się np. w Biblię, a na zapytanie co robią, twierdziły m.in., że to nic, faktycznie potrzebna im ta wiedza do rozwiązywania krzyżówek. Do ludzi przemawiają, a i bardzo często ujmują ich treści płynące z modlitw i tekstów religijnych, jako inny, wrażliwy, nieznany im bliżej świat, ukryty pod znaczeniem niby prostych słów: „miłość”; „łagodność”; „radość”; „zrozumienie”, „samoopanowanie”; „spokój”; „grzeczność”; „cierpliwość”.... Bardzo często również następuje reakcja diametralnie odwrotna. Osoba głęboko wierząca w takiej chwili dosadnie w pełni argumentując swój punkt widzenia, negowała w całej rozciągłości wiarę i jej sens. Stąd kwestia wiary „od zawsze” była, jest i na zawsze pozostanie sprawą bardzo głęboko indywidualną. Czasami, umierający po prostu wstydzą się poprosić o pomoc w postaci księdza, spowiedzi, modlitwy wspierającej. Może właśnie dlatego, bardzo wiele z tych „odchodzących” osób, cieszy w ostatnich chwilach życia na ziemi milczące i skupione towarzystwo sióstr zakonnych, nierzadko stanowiące nawet zasadniczy personel takich fundacji – zakładów, do których trafiają ludzie właśnie po to, by mogli w spokoju umrzeć. Wielu z umierających w tych ostatnich momentach życia, odkrywa dopiero istotę wiary i jej znaczenie porównując przestrzeń własnego życia. Wielu również zastanawia się, a może nawet karmi nadzieją na istniejące mniej bądź bardziej prawdopodobne „życie wieczne”. Szuka w religii właściwego odniesienia dla swojego własnego życia, własnych uczynków i postępowania, próbując chociaż gestem jeszcze lub charakterystycznym słowem, symbolem przekazać ten sens dla potomnych. Tym bardziej, że wciąż od tysięcy lat nie można zajrzeć nawet „na chwilę” za zasłonę śmierci i powrócić pewnym jak tam faktycznie będzie… Pozostaje niepewność i nieodgadnione, które najprawdopodobniej dopiero śmierć odkrywa przed kolejnym „wchodzącym” po przekroczeniu jej bram. W jakiś bliżej nieokreślony sposób, religia w ostatnich chwilach nie zawsze, ale jednak pozwala co niektórym bez lęku wkroczyć poza tę granicę bez powrotu i umierają szczęśliwi, jacy nigdy nie byli za życia...




Literatura wspomagająca:

•    Aries P., Człowiek i śmierć, Warszawa 1992.
•    Eliade M., Sacrum, mit, historia, , Warszawa 1974.
•    Górecki M.(red.), Prawda umierania i tajemnica śmierci, Warszawa 2010.
•    Kalinowski W., Rychlicki J., Dogmatyka katolicka, wyd. VII, Poznań-Warszawa-Lublin 1957.
•    Kielanowski T., Rozmyślania o przemijaniu, Warszawa 1984.
•    Pearson L.(red.), Śmierć i umieranie – postępowanie z człowiekiem umierającym, wyd. II, tłum.: B.Kamiński, Warszawa 1975.
•    Wolański T.J. (red.), Mała encyklopedia zdrowia, Warszawa 1958.
•    Szymczak M. (red.), Słownik języka polskiego, t. 1-3, Warszawa 1978-1981.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo