Sophia Stajkova Sophia Stajkova
198
BLOG

Na śmierć aktora

Sophia Stajkova Sophia Stajkova Rozmaitości Obserwuj notkę 11

Dziś pierwsza rocznica śmierci Zbigniewa Zapasiewicza. Rok temu napisałam do szuflady tekst, który jest dla mnie do dziś aktualny, więc pozwolę go sobie przytoczyć.

Śmierć Zapasiewicza znów uruchomiła we mnie żal za tym co minęło bezpowrotnie, nie da się powtórzyć, może egzystować jedynie we wspomnieniach.  Miałam okazję zobaczyć jego Becketta dwa lata temu. Pamiętam, że największe wrażenie zrobił na mnie początek spektaklu. Na ciemnej scenie zapala się światło. Na klocku drewna stoi Zapasiewicz. Ubrany w jakieś łachy: bawełnianą, wyciągnięta koszulkę z przykrótkim-dłuższym rękawem, rozchełstaną, pokazującą spory kawałek górnej części ciała, ma się wrażenie, że głowa i szyja są odsłonięte jak do gilotyny. Zwisające portki też chyba z bawełny, podciągnięte ponad kolana, wszystko szaro-buro-nijakie. Stoi bosy, lekko pochylony, ręce skrzyżowane w przedramionach i kurczowo zaciśnięte. Głowa spuszczona nisko. Stoi tak nieruchomo blisko 5 minut. Nie drga mu nawet mięsień, nie porusza się dłoń, nie widać nawet najmniejszego ruchu ubrania. Stoi jak posąg, oddycha chyba też bardzo delikatnie, bo nie widzę, żeby unosiła się klatka piersiowa, a siedzę bardzo blisko, w drugim rzędzie. Po tej dłuższej chwili światło gaśnie, za moment zaczyna się właściwy spektakl. I tu już oczywiście mistrzostwo aktorstwa. Doskonałość opanowania głosu, mięśni twarzy, ekspresji. Przez blisko półtorej godziny, bez przerwy, starszy Pan, którego ponad siedemdziesięcioletni wiek kompletnie znika przykryty przekazem, treścią tego, co chce powiedzieć za Beckettem, czasami wygłupem i oczywiście tak dobrze znaną ironiczno-groteskową beckettowszczyzną trzyma w szachu skupioną do granic widownię. Jesteśmy jak zahipnotyzowani. Sztukmistrz wyciąga ze swego kapelusza kolejne króliki („Katastrofa”, „Impromptu Ohio”, „Ostatnia taśma”), partneruje mu czasem para znakomitych aktorów (jego żona Olga Sawicka i Sławomir Pacek), ale są jak muzyczne tło, jak nieprzeszkadzająca, ale uzupełniająca warstwa dźwiękowa przedstawienia. Mistrz przeistoczenia, tak zwykli mawiać o Zapasiewiczu reżyserzy. To prawda. Oglądając aktora nie widzimy maniery, nie wygłupia się mrugając do widowni, nie upaja się własną doskonałością jak Łomnicki. Jest postaciami, które gra, wnika w nie, nie potrafimy stwierdzić czy to Zapasiewicz czy Protagonista, Czytający, czy Krapp.

Mój podziw dla aktora mieszał się też z podziwem dla człowieka. Jan Englert opowiedział znakomitą historyjkę o Zapasiewiczu. Otóż, kiedy w stanie wojennym towarzystwo aktorskie zastanawiało się czy w ogóle grać, Englert stwierdził: „Będziemy grać, ale będziemy grać źle”. Na to Zapasiewicz: „Tobie to łatwo, ale co ja mam zrobić?”. To prawda, Zapasiewicz nie umiał grać źle. Aktorstwo zresztą było dla niego sposobem życia, filozofią, badaniem świata. Otaczające go życie było dlań teatrem, człowiek ma w sobie chęć ubarwiania, teatralizowania rzeczywistości, zwykł mawiać. Taka wizja zawodu wymagała poświęcenia. Zapasiewicz rzeczywiście całkowicie poświęcał się pracy: grał, ciągle uczył nowe pokolenia aktorów, do końca życia się sam się zresztą uczył – brał bez przerwy lekcje głosu. Oczywiście płacił za to swoją cenę. Przez lata uzależniony od alkoholu zwykł mawiać, że „zażywa lekarstwo”, trzy małżeństwa, nie miał dzieci. My, którzy oklaskiwaliśmy go na scenie i podziwialiśmy fantastyczne postaci bohaterów filmowych, nie znaliśmy prywatnego dramatu artysty. Nawet jeśli o nim wiedzieliśmy, nic nas nie obchodził, bo przecież podziw dla niego ograniczaliśmy do zachwytów nad dobrze wykonaną robotą. Zapasiewicz był jednym z nielicznych, którzy właśnie tylko tego uznania dla swojej pracy wymagał. Skromny, głęboko wycofany introwertyk uważał, że najlepiej, jeśli po wyjściu z teatru nikt aktora nie rozpoznaje, bo aktor ma ściśle określone zadanie, które ma wykonać, a jego życie prywatne nie ma żadnego znaczenia. I tak też odszedł. Grając do końca: tuż przed śmiercią ukończył kontynuację „Barw ochronnych” z Zanussim, próbował „Żar”, którego premierę zapowiadano na wrzesień, a później dowiedzieliśmy się, że odszedł. Nie wiemy jak. Plotki głoszą, że miał zaawansowanego raka, o którym nie wiedział, a którego wykryto kilka dni przed śmiercią. Nie wiemy jak odszedł być może także dlatego, że chciał, żeby tak było, bo ten moment nie był przeznaczony na scenę…

Odejście Zapasiewicza jest dla mnie równie bolesne jak wcześniejsze, ale też przecież niedawne, odejście Holoubka. Holoubek także poza genialnym aktorstwem był wspaniałym człowiekiem. Lubię właściwie wszystkie jego role, i dramatyczne i komediowe, nawet tak krytykowanego Jagiełłę, ale zdecydowanie najwspanialsza z nich jest ta przedśmiertna z filmu „Słońce i cień” nakręconego przez jego syna Jana. Holoubek spaceruje po jakichś leśnych krzakach ze swoim wielkim przyjacielem Konwickim. Konwicki od czasu do czasu rzuca jakąś uwagę, ale raczej towarzyszy Holoubkowi w tym spacerze przez las: las życia, myśli, mądrości, filozofii, wspomnień, bólu i radości. Holoubek od czasu do czasu zapal papierosa i przez cały czas opowiada o sobie, o świecie, o życiu, wspomina, tworzy swoją postać tak jakby pisarz-Holoubek konstruował bohatera swojej noweli. W którymś momencie Konwicki pyta go o śmierć, a Holoubek odpowiada: „Ja po prostu nie wierzę w śmierć” i dlatego nie przygotowuje się do niej, nie zostawia zamkniętych spraw, wręcz mówi, że dopiero od niedawna czuje w sobie upływ czasu, czuje w sobie starość.

Czy ktoś ich zastąpi? Z pewnością nie. Czy ktoś im dorówna? Starsze pokolenia aktorskie oczywiście, tak: zawsze perfekcyjny Radziwiłowicz, zdystansowany Gajos, niestety umierający Kolberger o wspaniałym dla repertuaru romantycznego głosie, Frycz, któremu każda rola przychodzi bez najmniejszego wysiłku, wielki Englert. A co z młodzieżą? Nawet jeżeli drzemią w młodych aktorach nieodnalezione iskry talentu (bo z warsztatem jest niestety dużo gorzej), to brak sensownego repertuaru nie daje takiej możliwości. Wypada zatem łapać każdą okazję do oglądania tych wielkich…

 

Zbigniew Zapasiewicz (ur. 13 września 1934 – zm. 14 lipca 2009)

Gustaw Holoubek (ur. 21 kwietnia 1923 – zm. 6 marca 2008)

Mam poczucie, że żyję nie w swojej ojczyźnie, ale w nieznanych przestrzeniach kosmosu, którego reguły wymykają się wszelkim oczywistym zasadom. No i logice.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości