Motto: "Spotkał pan może taką dziewczynę w czerwonej chustce? - Tak, była tu taka młoda: stanęła, popatrzyła wokół i pognała dalej, jak koń wyścigowy"(o mnie - Rudawy Janowickie 2000).
Są trasy i wyczyny, których skutki nie przyprawiają o chorobę i kalectwo chyba tylko dlatego, że Niebiosa nie opracowały jeszcze kary na nie. A inne "rekordy" są tylko po to, żeby kiedyś było się z czego nabijać.
Na pewno zaliczają się do nich eksperymenty kulinarne, ale nie wymuszone, tylko przypadkowe. My kiedyś dziewięciogodzinną trasę z Turbacza na Lubań pokonałyśmy o wodzie, jagodach i glukardiamidzie. Jagody latem 1999 roku były za to olbrzymie, może nie takie jak te amerykańskie 10 zł/kg, ale naprawdę duże. Glukardiamid, przypominający podłej jakości landrynki, uważany był w tamtym sezonie za świetny dopalacz, nie wiem czemu, bo na mnie on nigdy nie działał tak jak czekolada. Był upał, a plecaki ciężkie, szłyśmy tak i nie czułyśmy ani zmęczenia, ani głodu. Potem dopiero koleżanka, chodzący rozsądek, stuknęła się w głowę i zarządziła koniec głodówek.
Któregoś razu przegięłyśmy w drugą stronę, chcąc uczynić nasze turystyczne menu pełnowartościowym. Zszedłszy z Gorców, doszłyśmy do Krynicy, gdzie postanowiłyśmy udawać prawdziwe kuracjuszki: koleżanka chciała uspokoić żołądek, zmęczony spożywaniem konserw i w domu zdrojowym zamówiła sobie wodę "na żołądek". Dostała płyn o zapachu i smaku zmielonych, starych jajek.- Kochanie, "Zuber" to woda na wrzody żołądka - powiedziała potem moja mama, a nam odechciało się "leczenia". W górskiej diecie podobno bardzo dobre są też pomidory, bo potas, witamina C, woda itd. Ale ja jestem w stanie zjeść wszystko, tylko nie pomidory, gdyż na którymś obozie jedliśmy zupy pomidorowe, makaron z sosem pomidorowym i sałatką pomidorową (południowa Słowacja, owoce były tanie), a na śniadanie skumbrie w tomacie, na okrągło. Dlatego w Karkonoszach nosiłam w plecaku co innego: mianowicie puszkę z fasolą oraz kukurydzą, celem zrobienia zdrowej i smacznej sałatki. Siedziałam potem pod Łabskim Szczytem, mieszałam tę kukurydzę z pasztetem i nie mogłam przełknąć wymyślnego dania. Zjadł je pies.
Skoro nietypowe jadło, to i nietypowy sen. Nocowałyśmy wtedy w chatce pod Wielkim Szyszakiem, gdzie całą noc imprezowało pijane towarzystwo. To nie Hawiarska Koliba, gdzie przez dziury w dachu padał na śpiących deszcz, ale chodziłyśmy tak śnięte, że w Śnieżnych Kotłach potykałam się o wszystko, co się dało i na nogach miałam kilkadziesiąt siniaków - jak żyję, nigdy nie miałam tak fioletowych nóg. Następny nocleg wypadł w pensjonacie, gdzie cały wieczór ryczało radio. Ona wylazła na korytarz i zapytała spotkaną kolonistkę, kto jest autorem tego hałasu. - Pawłowska - odpowiedziała, wzruszając ramionami dziewczynka. Nigdy nie dowiedziałyśmy się, co to za Pawłowska i czy istnieje. Ale od tego czasu, ile razy ktoś nam coś zawini w górach, mówimy zgodnie: "To Pawłowska!". Radio zostało wtedy uciszone, a do poduszki zjadłyśmy pół kilo toffi, przewidzianego pierwotnie na 7 dni wędrówki, przy czym ostatni cukierek wyjęłam z buzi razem z dużym kawałkiem amalgamatu.
Inne ekstremum wynikało z naszej przekory. Był rajd w Rudawy Janowickie. Na 6-kilometrową trasę kolejową Jelenia Góra-Wojanów kupiłyśmy bilet 1 klasy, mimo że na 2. klasę miałyśmy 50% zniżki, a pociąg był puściuteńki. Chciałyśmy zobaczyć minę kasjerki, która, co za pech, nie zrobiła miny, ale za to konduktor, widząc studentki w "jedynce", już-już szykował się do wlepienia kary. Co to była za satysfakcja, jechać dziesięć minut pierwszą klasą, gdy w drugiej klasie nie było nikogo. Z przejęcia pomyliłyśmy strony i Wojanowie wysiadłyśmy na tory, zamiast na peron (bilet mam do dzisiaj). Nie należy zapominać o tym, jak w okolicach Szklarskiej trzy razy z rzędu wychodziłyśmy na pociąg, który w ogóle nie kursował.
Do durnych rekordów z całą pewnością należało chodzenie w bucie z dziurą na wylot, przez którą wychodziła skarpetka, oraz z gwoździem, wystającym od wewnętrznej strony podeszwy. I to tak długo, aż przestałam czuć zranioną stopę. Kiedy ból nagle ustał, a przez skórę zaczęło przechodzić podejrzane mrowienie, przeplatane okresami dziwnego "znieczulenia", udałam się po maść z antybiotykiem. Goiło się dłużej niż sądziłam. Żeby było jasne: buty były odziedziczone i miały odpowiednią nazwę: ZUCH.
Tekst pozwolę sobie updatować z biegiem czasu ;) O nowszych rekordach czytaj
w archiwum blogu.
Tu można kupić moją książkę z blogu: "Gdy świat jest domem": http://sklep.emmanuel.pl
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura