
Rozdział III
Dalej o domu.
Azja Środkowa i niebezpieczeństwa podróży.
Kot Morski i Kolonialny czyli noblesse oblige
Dzisiaj rano miała przyjść do nas Ciocia Ewa, siostra cioteczna Mamy. Mama wpadła w popłoch, że Ciocia może sobie pomyśleć, że u nas pachnie Kotami. My wszyscy też byliśmy zdenerwowani, pomagaliśmy Mamie sprzątać kuwety, ale jak na złość, jakoś źle nam to wychodziło i żwirek wysypywał się nam spod łapek. Łazik tak strasznie się zdenerwował, że przewrócił wazonik ze stokrotkami i woda wylała się na serwetę na stole w salonie. Mama aż na Niego krzyknęła i Łazikowi było przykro. Wszyscy przecież to wiedzą, że woda z wazoników jest najlepsza do picia, a Łazik tak się przejął tym, że Cioci się może u nas nie podobać, że ciągle chciało mu się pić. Mama wie, że On jest bardzo uczuciowy, pewnie przez to, że się zgubił w dzieciństwie, stale chce, żeby wszyscy członkowie naszej Rodziny Go kochali i wiedzieli, że i On Ich kocha.
Uważam, że Mama nie miała racji, że się na Niego pogniewała.
Co innego, jak ja pacnę go łapką. On jest do tego przyzwyczajony i, mówiąc szczerze, pewnie nie oczekuje ode mnie niczego innego. A Mama do tej pory jak Łazik wylewał wodę albo rozlewał mleko z dzbanuszków (albo rozchlapywał herbatę, co też lubi), śmiała się i mówiła: „Ale Ty jesteś rozbójnik, Łaziczku!”. A dzisiaj wcale Jej to nie rozbawiło!
Może Mama stała się bardziej nerwowa, bo znowu myśli o podróży do Azji.
Żadne z nas nie lubi podróży, Mama, jak zauważyłem też (choć ona nie musi jeździć w szeleczkach, chyba że siada na przednim siedzeniu samochodu i zapina pasy – to jest odpowiednik szeleczek dla Ludzi).
Ale to nie jedyny powód, dla którego wolałbym, żeby ani Mama, ani my z Nią, nie musielibyśmy jechać do Azji. Prawdziwym powodem jest to, że mamy już dostatecznie dużą Rodzinę i nie chciałbym, żeby się ona powiększyła o drugiego Psa (albo nawet kilka Psów). A w Azji łatwo mógłby nam się urodzić owczarek azjatycki, albo nawet środkowo-azjatycki!
Wiem coś na ten temat, bo takiego owczarka ma w Mołdawii nasz pediatra. To są bardzo miłe Psy i ruszają się tak ładnie i płynnie jak prawdziwe Koty, ale u nas w domu już jest tyle Zwierząt, że czasami ledwo można znaleźć dla siebie swój własny, intymny i przez nikogo nie zajęty kąt!
A jak taki duży i żywiołowy Pies skakałby z nami po szafkach i wchodził na zasłony, to już naprawdę trudno byłoby drzemać sobie spokojnie w takich warunkach.
Uważam, że Ludzie powinni mieć tyle Zwierząt, żeby mieć czas wszystkie głaskać i trzymać na kolanach. Jak mają ich za dużo, to zawsze któreś jest pokrzywdzone i nie leży na kolanach tyle, ile powinno.
Dlatego nie chcę, żeby w naszej Rodzinie pojawił się owczarek środkowo-azjatycki.
Lepiej niech Mama nie jedzie do tej Azji i zostanie w domu.
Tak będzie lepiej dla nas wszystkich.
Nawet jeśli Tata pojechał do Azji wyłącznie po to, aby podziwiać Koty orientalne, takie jak my (to uzasadnienie Jego wyjazdu wydaje mi się logiczne), to lepiej niech je sobie tylko ogląda i nie namówi Mamy do powiększenia Rodziny. Również, jeśli chodzi o Koty, to, uważam, osiągnęliśmy stan nasycenia.
Więc niech Mama zostanie w domu.
Podróże są dobre dla Stworzeń bez wyobraźni. A ja mam wyobraźnię i żadne podróże nie są mi potrzebne.
Uważam poza tym, że od podróży w przestrzeni przyjemniejsze są podróże w czasie. Podróże w czasie mogą być nużące i kształcące, i nie nużące i kształcące. Nużąca była na przykład nasza podróż do Kamieńca Podolskiego, a właściwie do Warszawy przez Kamieniec Podolski.
Rozumiem, że Mama, która była w Kamieńcu kilka razy, chciała nam pokazać twierdzę, którą każdy patriotycznie usposobiony polski Kot powinien widzieć. Ale moglibyśmy ją zobaczyć np. w „Albumie widoków” Napoleona Ordy albo na zdjęciach Pana Krzysztofa Hejke, które widziałem kiedyś w „Gazecie Polskiej”, a niekoniecznie jechać tam sami. Na usprawiedliwienie Mamy muszę powiedzieć, że nie jechaliśmy tam specjalnie, tylko i tak wracaliśmy z Kiszyniowa do domu w Warszawie, ale mogliśmy przejechać z Chocimia przez Dniestr w miejscowości Ataki i dalej przez Żwaniec górą do Dowżoku na Orynin i od razu na Skałę Podolską, a nie zbaczać specjalnie na wschód, przejechać przez wąwóz rzeczki Smotrycz (trochę się bałem, bo tam tak stromo! Jak się patrzy w dół, to ma się wrażenie, jakby musiało się zejść po bardzo wysokim drzewie!) i przez Most Turecki wjeżdżać do twierdzy. Jak się jest 800 kilometrów od domu i każe się Kotom zadzierać do góry pyszczki i patrzeć na starą fortecę, to wiadomo z góry, że one (Koty) się zmęczą, podróż będzie trwała dłużej i dłużej będzie trzeba znosić ten smutny brak komfortu spowodowany koniecznością jazdy w szeleczkach (notabene, czy Kotom podróżującym w XVII wieku też wkładano szeleczki? Muszę spytać Mamy! Słyszałem o Kocie w Butach, ale on podróżował dużo wygodniej, bo nie samochodem tylko piechotą).
To był klasyczny przykład podróży w czasie kształcącej, lecz niestety nużącej. I nużącej podróży w przestrzeni.
A ja nie lubię się męczyć.
Mniej wysiłku zapewnia leżenie na książkach. Leżałem ostatnio na kilku herbarzach i poradnikach genealogicznych, i choć dużo myślałem wtedy o życiu Kotów rycerskich w przeszłości, to wcale mnie to nie zmęczyło.
To też podróż w czasie, kształcąca, ale nie nużąca! Takie podróże są w sam raz dla myślących, a przy tym nie dotkniętych syndromem ADHD Kotów.
Ze smutkiem odkryłem po raz kolejny, że moi Rodzice, a także inni członkowie naszej Rodziny mają herby, które wcale nie świadczą o naszej dumnej Kociej przeszłości. Na przykład herb Mamy: Dołęga. Skrzydło sępie jako klejnot, a na błękitnym polu bełt strzały w środku srebrnej podkowy ze złotym krzyżem.
Czy nasi przodkowie polowali na Sępy? Po co tak się męczyć! Czyż nie byłoby lepiej mieć Mysz w klejnocie? Myszy są małe i poluje się na nie wygodniej niż na jakieś (i tak z powodu swojego trudnego charakteru zasępione) Ptaszydła.
I po co tam strzały? To już własne pazurki nie wystarczają?! Jako Kot rycerski z Rodu o szlachetnej przeszłości wolę walkę na broń bliską (niektórzy nazywają ją białą), a więc na moje zręczne, choć aksamitne pazurki. W ten sposób daje się szansę nawet wrogowi, a nie urządza mu od razu straszliwą hekatombę, jak, nie przymierzając, łucznicy Henryka V Francuzom pod Azincourt 25 października 1415 roku.
O herbie Taty lub Wujka Andrzeja w ogóle nie wspomnę! W Ich herbach są strusie pióra, znowu ta egzotyka i tęsknota za innymi kontynentami. Dokąd ona zaprowadziła na przykład takiego dzielnego Człowieka jak James Cook? Strusie pióra też przecież z Kotami nie mają nic wspólnego – może Koty w Australii polują na Strusie, ale w dawnej Polsce?! To już pawie czuby Zbyszka z Bogdańca wydają mi się bardziej logiczne!
Wolałbym, żebyśmy – ja, Myszunia i nasze Rodzeństwo – mogli wybrać sobie własny herb. Mnie najbardziej podoba się Kot Morski, a ponieważ nie należymy do Rodziny, która pieczętuje się tym herbem, proponuję dla nas stworzyć odmianę: Kot Morski i Kolonialny. To brzmi dumnie, kojarzy się z Ligą Morską i Kolonialną Marszałka Piłsudskiego (należał do niej nawet poeta Herbert, który pisał o Kotach, że są „strasznie miłe i niedobre”, hm!), a więc z czasami przedwojennymi, które bardzo lubię, bo wszystkie Stworzenia były wtedy dla siebie grzeczne, nawet listy tytułowano „Wielce Wielmożny Kocie Dobrodzieju”. Ładnie, prawda?!
Kot na oliwkowozłotym, jak nasze z Myszunią oczki, polu, najlepiej błękitny tabby (jak Myszunia i ja), dumnie leżący na grzbiecie i ukazujący swój piękny brzuszek (a może dwa Koty?)! W tle wanna z napisem „Syfonia Mórz” (ta nazwa to ukłon w stronę Tatusia Muminka, który był też wielkim pamiętnikarzem, takim jak ja), wanna oczywiście jako akwen całkowicie Kotom Morskim wystarczający. Jako klejnot osiem Myszy symbolizujących nas ośmioro, pierwsza i ostatnia większe, jako odwzorowanie mnie i Maksia, na tle gałązek papirusu, bo wszyscy bardzo lubimy jeść papirus (papirus = towar kolonialny!).
Początkowo myślałem, że zamiast Myszy mogłyby być puszeczki z jakimś dobrym jedzonkiem (frykas z indyka, ewentualnie kurczak w sosie borowikowym, mniam, mniam, hm, a może tuńczyk z krewetkami, też zupełnie sympatyczny), ale zarzuciłem ten pomysł, bo Myszy są bardziej czytelne. I koniecznie nad tarczą labry, bo przypominają mi kokardki, a kokardki uwielbiam („Ty, Myszulku, jesteś fetyszysta!” – mówi Mama za każdym razem, jak zjadam wstążeczki od przyniesionych z kwiaciarni kwiatów, czego Mama mi, oczywiście - dlaczego oczywiście, dla mnie to nie jest jasne - zabrania robić).
Taki herb zaakceptowałby każdy genealog, heraldyk i weksylolog. A przede wszystkim: ja sam.
Jedyne, co mnie niepokoi, to jak zachowa się Maksio, jeśli stanie się owczarkiem niemieckim herbu Kot Morski i Kolonialny? Czy nie będzie uważał, że świat należy do niego i z teutońskim wdziękiem wyrzucał nas, Koty, z fotela i kanapy?
To ciekawe, że w Europie są Koty brytyjskie i rosyjskie, norweskie i Chartreux, polskie orientalne, a więc właściwie sarmackie (naturalnie to my!) i z Wyspy Man, a nie ma niemieckich. Za to jest dużo Psów niemieckich, bo i owczarki, i rottweilery, i jamniki, i dobermany (to są pewnie krewni Kotów z Wyspy Man), i wyżły, i posokowce, dogi, i na pewno jeszcze inne.
Ciekawe, czy są typowe niemieckie Myszy? Bo Szczury są, wiem to na pewno. Roznoszą dżumę i lubią grę na flecie.
Pójdę coś zjeść i położę się w wannie. Po kąpieli Mamy jest taka ciepła i pachnie lawendą. Bądź co bądź bycie Kotem Morskim (i Kolonialnym) zobowiązuje.
Noblesse oblige! Obliżę więc pyszczek i pomarzę o nie nużących podróżach lądowych i morskich! Może namówię Rodzeństwo i namalujemy na naszej wannie jej dumne imię ”Syfonia Mórz II” (na cześć moich ulubionych podróżników – Taty Muminka i Włóczykija).
Inne tematy w dziale Rozmaitości