Rozdział VI
Różne rzeczy dzieją się w Domu.
Abonament na herbatę
czyli ubi leones.
Trochę historii (smutnej)
Z choroby Mamy wynika jeszcze jeden pożytek: miejsce przy komputerze jest wolne. Mama śpi pod opieką Myszuni i Montusia, więc ja bez wyrzutów sumienia mogę pisać i myśleć (albo odwrotnie).

Z powodu choroby Mamy nie przyjdzie też do nas dzisiaj Wujek Gabriel, który ma w naszym Domu abonament na herbatę. Kiedyś się zdarzyło, że Wujek odwiedził nas w swoje urodziny, o których Mama niestety zapomniała. Trzeba przyznać, że Wujek był bardzo wyrozumiały, chociaż, tak jak ja z Myszunią, jest Lwem (Mama twierdzi, że się mówi „spod znaku Lwa”, to chyba jakieś odchylenie semiotyczne, które Jej zostało od czasu studiów, nie ma sensu szukać wszędzie jakichś znaków, tak jak to robił Gombrowicz w „Kosmosie”). Lew to Lew. Tym bardziej, że jak mawiał Kipling, Pan Bóg po to stworzył Kota, żeby Człowiek mógł pogłaskać Lwa. Lubię Kiplinga, a nie lubię Gombrowicza, bo on najpierw w swojej książce powiesił Wróbla, a potem powiesił Kota. Fuj! Zgroza i ohyda, chociaż to licentia poetica (poetica? To raczej licencja na zabijanie!).
Jak Wujek delikatnie przypomniał Mamie o swoich urodzinach, to widziałem, że zrobiło Jej się przykro. Mama nikomu nie lubi robić przykrości, chociaż i tak niestety je robi, choćby przez to, że urodziła za dużo Zwierząt i (zdaniem niektórych) od razu nie było w co rąk włożyć, tak się zrobiło brudno.
Hm, ale wracam do Wujka. Wujek jest wspaniałomyślnym Lwem i powiedział Mamie, żeby się nie martwiła, bo Jemu zamiast prezentu wystarczy abonament na herbatę. I wtedy Mama się ucieszyła i powiedziała, że Go zaprasza zawsze, jak będzie miał czas i ochotę, i że zaparzy Mu w dzbanku Babie Lato z kardamonem albo jakąś inną królewską mieszankę.
Wujek chyba nie jest naszym rodzonym Wujkiem, tylko przyszywanym. Ale jakąś mocną nicią, na przykład takim złotym jedwabnym pasamonikiem, z którego zrobione są pompony na mojej ulubionej poduszce. Przyszywanie Wujka Gabriela zaczęło się od momentu, gdy Wujek Andrzej podzielił się z Nim pałacem, który wówczas w fatalnym stanie odzyskał, a który był w posiadaniu Rodziny Wujka Andrzeja osiemset lat z przerwą na wojnę i PRL. Niestety, i tak trzeba było go zresztą (pałac, na szczęście, nie żadnego z Wujków) po paru latach sprzedać, bo taki pałac, żeby go podnieść z ruiny, powinien na siebie zarabiać, a ten pałac nie chciał (może nie mógł). Mama to doskonale rozumie, bo – jak twierdzi – do stanu ruiny niewiele Jej brakuje, ale też nie chce na siebie zarabiać i w ogóle nie szuka żadnej pracy, odkąd wróciła z Mołdawii. Mama się śmieje, że z Niej prawdziwa kobieta-bluszcz i dlatego Tata Ją utrzymuje (nie rozumiem tego porównania, bo Ona przecież skończyła Uniwersytet Warszawski, a nie Ivy League), ale ten pałac i tak nie był opleciony bluszczem, więc tego, że nikt go nie utrzyma, można się było spodziewać.
Podpowiadałem Rodzicom i Wujkom, by zamiast sprzedawać pałac, wybrali jakiś szybko rosnący bluszcz, żeby go dokładnie oplótł, ale to już nieaktualne, bo tego bluszczu nie kupili.
Z mojego punktu widzenia i tak ten pałac miał pewną wadę (i pewnie ma ją nadal, bo wady na ogół są trwalsze niż zalety), bo jest położony 150 kilometrów od Warszawy. To daleko i bez szeleczek by się nie obeszło, żeby tam dojechać. Rozumiem Mamę: jeździć na weekendy z siódemką Kotów i niewidomym Psem rzeczywiście byłoby dość trudno, choć myślałem sobie kiedyś, że wspaniale byłoby poszaleć w dużym pałacowym ogrodzie. Tam jest stary cis, pomnik przyrody, ma już prawie czterysta lat i tyle konarów, że gdyby nawet nasi Rodzice mieli dwadzieścia Kotów i dziesięć niewidomych Psów, to i tak wszyscy moglibyśmy biegać po różnych gałęziach i gałązkach (po gałązkach to, oczywiście, tylko Mopiki, bo one są wielkości średnich i wychudzonych kanałowych Szczurów, a ważą tyle co pięć Myszy i dwa Motyle na krzyż) i nie przeszkadzać sobie w ogóle.
No właśnie: żal mi też Myszy! Pewnie jest ich dużo na strychu, bo strych był tam obszerny i nadawał się tylko do remontu. My z Myszunią i Malutki (Montuś i Łazik są za biali - nie dałbym rady, żeby wylizać do czysta ich futerka) znakomicie przydalibyśmy się do pomocy przy takim remoncie, nawet w mysich dziurach nie byłoby kurzu, tak byśmy wzięli te wiejskie Myszy do galopu. Mopięta też by się do tego galopu przydały.
No ale to się już stało, i nie odstanie.
Zresztą Wujek Andrzej, któremu zapisał go w testamencie ostatni właściciel, stryjeczny Stryj Jaś, nie miał już do pałacu serca po tym, jak się dowiedział, że gdy go odzyskiwał, chłopi spokojnie palili ostatnie książki z pałacowej biblioteki. Pięćdziesiąt lat po wojnie! Inkunabuły, starodruki, rękopisy ocalone z wojennej pożogi, rozgrabione, w końcu rzucone na opał. Fahrenheit 451!
Podobno przez lata leżały w jakiejś stajence u jednego z włościan, który chciał bibliotekę oddać, jak właściciele do pałacu wrócą. Ale stajenka była potrzebna, opał też, a właściciele długo do majątku nawet zbliżać się nie mogli. I tak wszystko poszło z dymem, choć jak dwór płonął w 1807 roku, to Praprapraprapradziadek Franciszek książki ratował w pierwszej kolejności.
Nic dziwnego, że Wujek Andrzej sprzedał pałac Wujkowi Gabrielowi, który chciał uczynić z niego promieniujące centrum kultury, odtworzyć bibliotekę, odrestaurować ogród. Nie udało się, niestety. Za to zamiast pałacu został nam Wujek. I pamięć o historii.
A ta zupełnie nie jest politycznie poprawna. Otóż ostatniego gospodarza na naszym pałacu, Stanisława, Brata Jasia, rozstrzelali Niemcy już w październiku 39 roku w ramach walki z polskim ziemiaństwem. W wojnie obronnej Bracia podzielili się obowiązkami, Jan walczył na froncie, Stanisław utrzymywał porządek w majątku, dbając o całą lokalną społeczność, jak to przez wieki bywało. Jakiś niemiecki urzędnik z wojskową eskortą, przysłany z Rzeszy, by nauczyć Polaków zasad właściwego gospodarowania pod mądrym niemieckim zarządem, "zaprosił" Stanisława z grupą okolicznych ziemian na spotkanie, z którego już nie powrócili. À la guerre, comme à la guerre, to normalne w dzikim kraju.
A teraz Bundestag uchwala dzień niemieckich wypędzonych, oni byli ofiarami tej wojny...
Jestem Kotem Polskim. Domyślam się, że jako Kot Polski powinienem – zdaniem niektórych – nie pamiętać za wiele, wybierać przyszłość i oglądać "Taniec z Kotami". Jakoś mi to jednak nie odpowiada. Zapewne więc nie jestem właściwie zintegrowanym Unijnym Kotem Europejskim i taki pozostanę. Boję się jednak i mówię to głośno, że jak już w ogóle nie będzie można wspominać o wojnie w ramach dobrze pojętego i właściwego zintegrowania, to nasi sąsiedzi Niemcy zażądają od nas odszkodowania za zużyte podczas rozstrzeliwań kule, a także zwrotu kosztów, jakie ponieśli, wywożąc rzeczy z naszych majątków!
"Strzegę się dumy niepotrzebnej", ale "zaiste nie w mojej mocy przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie"...
I w każdej innej porze dnia i nocy też.
Przyznaję więc, że nie czuję się aż tak politycznie poprawny, byutrwalać dobre samopoczucie i bezczelność tych, co nas skrzywdzili!
Z tym odszkodowaniem za kule wiąże się zresztą inna autentyczna opowieść: Tata naszej Mamy uciekł na początku 40 roku z niewoli ze szpitala w Stalagu w Prusach Wschodnich, złapany przez patrol niemiecki już pod Warszawą pokazał żołnierzom sfałszowane zwolnienie z obozu ze względu na stan zdrowia. Obejrzeli je, zwrócili i puścili Go wolno, wystawiając tylko rachunek za niepotrzebnie wystrzelone w Jego kierunku kule. Co kraj, to obyczaj, nieprawdaż?
Uff, uff, bardzo mnie ta wędrówka w przeszłość zdenerwowała. Może więc to niedobrze, że Mama jest chora, bo Wujek nie przyszedł na herbatę, a ja zacząłem myśleć o smutnej historii naszej Rodziny, w której i Wujek, i pałac, i wystrzelone kule mają swoje miejsce.
Posłucham cichutko muzyki z „Apokalipsy” Coppoli, a dokładnie wątków, które Carmine Coppola i Francis Ford Coppola napisali sami, nie chcę tych oszalałych niemieckich Walkirii, co to, to nie.
Inne tematy w dziale Rozmaitości