Wbrew obawom niektórych, dziś rano wzeszło słońce, a z nieba spadła może jedna mała żabka. Obudziliśmy się w kraju, w którym prezydentem-elektem jest Bronisław Komorowski. I tyle.
Kibice Kaczyńskiego i Komorowskiego wiwatują lub płaczą ze zgryzoty. Ja natomiast jestem lekko niezadowolony z wyniku wyborów, nie jest on dla mnie jednak osobistą tragedią. Ze zwycięstwem Jarosława Kaczyńskiego nie wiązałem wielkich nadziei – jedynie taką, że prezydent i premier wywodzący się z dwóch partii nawzajem będą siebie szachowali i nie dojdzie do zawładnięcia Polską przez jedno ugrupowanie. Nie mogę powiedzieć, że do głosowania na Jarosława Kaczyńskiego przekonały mnie jego poglądy, bowiem z wieloma z nich się po prostu nie zgadzam, a te, z którymi się zgadzam, okazują się dla niego mało istotne, skoro potrafi nazwać Edwarda Gierka patriotą, choć komunistycznym.
W obecnej chwili pozostaje mi jedynie czekać na te liczne wolnorynkowe ustawy przyjęte przez PO i PSL, których Bronisław Komorowski nie zawetuje. Dla niektórych rzekomy liberalizm gospodarczy Platformy i jej kandydata stanowił powód do głosowania na dotychczasowego marszałka sejmu. Jak wiadomo, rząd Donalda Tuska bał się zgłaszać wolnorynkowe pomysły, ponieważ Lech Kaczyński by je wszystkie co do jednej zawetował. Teraz już nie musi się niczego obawiać i nic nie stoi na przeszkodzie, by przykładowo walczyć z dalszym zadłużaniem się państwa.
Biorąc pod uwagę obietnice przywrócenia większych ulg na przejazdy dla studentów, czy podwyżek dla nauczycieli, jakie złożył Bronisław Komorowski, nie będzie to łatwe. Ale nadzieja umiera ostatnia.