Żądają ukarania radzieckich zbrodni, znany reżyser kręci film o masowych gwałtach komunistów na „wyzwalanych” od nazizmu kobietach. Odrodzenie niemieckiego rewizjonizmu? Nie – powrót do normalności.
I nie zmienia tego fakt, iż „Anonyma. Eine Frau in Berlin” jest, jak większość niemieckich filmów, obrazem słabym, przesiąkniętym feministycznym bełkotem. Mówienie o niemieckich ofiarach II wojny światowej jest konieczne i nie ma się co dziwić, że nasi zachodni sąsiedzi tak często wracają do tematu „swoich” krzywd.
Pewnie już niejednemu czytelnikowi po przeczytaniu powyższych słów krew zdążyła się zagotować w żyłach, niemniej powtórzę: to normalne, że wciąż przypomina się w Niemczech o wypędzeniach, masowych mordach i gwałtach. Z prostego powodu – te fakty rzeczywiście miały miejsce. Szacuje się, że podczas ofensywy zostało przez sowieckich sołdatów zgwałconych około 2 mln Niemek. W pamiętnikach z tamtych czasów pojawiają się wciąż te same zapiski: „Dwudziestu trzech żołnierzy zgwałciło mnie po kolei. Musiano zszywać mnie w szpitalu”. „W nocy gwałci mnie czterech mężczyzn”. I pod inną datą, tego samego dziennika: „Znów wizyta Rosjan”. Podobnie ma się sprawa z bestialskimi mordami czerwonoarmieńców na ludności cywilnej, których symbolem stała się wschodniopruska wioska Nemmersdorf (nota bene okrutnie wykorzystana przez Goebbelsa w celach propagandowych). Aktualnie poczdamska prokuratura docieka w Moskwie, jaka jednostka stacjonowała w kwietniu 1945 roku w Treuenbritzen w Brandenburgii. „Wyzwoliciele” zamordowali tam ok. 1000 osób, głównie mężczyzn. Nie mówię już o bombardowaniu Drezna, w wyniku którego zginęło ok. 20 tys. ludzi.
A wypędzenia? Po II wojnie światowej różne części Europy musiało opuścić ok. 14 mln Niemców. Często wypędzenia były połączone z bestialskim zachowaniem nowych władz. Nic dziwnego – na wschodzie robotę wykonywali ci sami ludzie, którzy kilka lat wcześniej wysiedlali Polaków choćby z Wileńszczyzny. Badania socjologiczne wskazują na to, jak trudno było im później zaaklimatyzować się w nowym miejscu zamieszkania, szczególnie w sowieckiej strefie okupacyjnej. Mimo wspólnego obywatelstwa, Niemcy ze Śląska czy Dobrudży byli dla Bawaczyków czy Hamburczyków przybyszami z innego świata.
Na przypominanie tych faktów można zareagować dwojako. Można krzyczeć o odradzającym się niemieckim rewizjonizmie i szowinizmie, odmawiać naszym zachodnim sąsiadom prawa do odczuwania bólu i walki o prawdę. W końcu „sami są sobie winni”. A można spróbować ich zrozumieć.
Gwałcone kobiety i mordowane dzieci nie były winne zbrodniom Hitlera. Wypędzenia także trudno usprawiedliwić, a szczególnie trudno być powinno Polakom, którzy mają także swoich wypędzonych. Kresowiacy zamieszkują dziś Wrocław, Szczecin, czy kazachskie stepy nie dlatego, że im się tam jakoś szczególnie spodobało, ale dlatego, że musieli gdzieś się podziać, gdy wyrzucano ich z domów we Lwowie czy Baranowiczach. Z takim podejściem łatwiej jest odróżnić osoby pokroju Eriki Steinbach, której matka zbiegła z terenów, z których uprzednio wypędzono Polaków, od prawdziwych pokrzywdzonych. Od ludzi, którzy nie przyjeżdżają na Mazury, by odbierać nam nasze majątki, ale po to, by zobaczyć ziemię swoich przodków. Tak jak Polacy wyruszają w sentymentalną podróż do Wilna.
Nie piszę tu nic o polityce. Różnego rodzaju Powiernictwa należy odesłać do prawdziwego winowajcy – do następcy prawnego ZSRR, czyli Rosji. Jak pisał Włodzimierz Bukowski, II wojna światowa toczyłą się o to, czy świat ma stać się brunatnym, czy czerwonym obozem koncentracyjnym. Cywilizacja nie powinna znać odpowiedzialności zbiorowej – zostawmy ją obozowi brunatno-czerwonemu.
Inne tematy w dziale Polityka