Był 22 lipca 1984 r., kukła towarzysza generała Jaruzelskiego zawisła na najwyższym blanku murów w pobliżu warszawskiego Barbakanu.
Zapraszamy do lektury pierwszej części opowiadania ze zbioru „Wiktoria” Sebastiana Reńcy, który opisał tamto wydarzenie.
FANTOCHE
Na relację o powieszeniu kukły Jaruzelskiego natrafiłem przypadkowo, pogłębiając swą wiedzę o latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia, i od razu pomyślałem sobie, że trzeba to opisać. Akcja była wyjątkowa, co – mam nadzieję – zdołałem pokazać w opowiadaniu. Święto państwowe, pełno wojska, milicji, esbeków, a w środku miasta na murze wisi sobie podobizna towarzysza generała Jaruzelskiego. Gdy się o tym dowiedział, musiało go to, delikatnie mówiąc, zdenerwować.
Gratuluję tym wszystkim, którzy wymyślili tę akcję, a następnie zrealizowali ją. Szkoda tylko, że nikt o tym nie pamięta. Ja sam jestem tego najlepszym przykładem. Dlatego niech to opowiadanie zmaże choć część moich win, a innym przypomni ważny epizod w dziejach ruchu oporu lat osiemdziesiątych.
Na pomysł opisania tamtych wydarzeń wpadłem przypadkowo, teraz muszę spełnić obietnicę, którą dałem wiele lat temu...
Byłem wtedy dziennikarzem Polskiej Rozgłośni Radia „Wolna Europa”. Bodajże w czwartek, drugiego sierpnia 1984 roku (sprawdziłem, dokładnie tak mam zapisane w kalendarzyku), odebrałem w redakcji telefon od człowieka, który przedstawił się jako Charles Convertir. Naszą rozmowę cytuję z pamięci:
– Dzień dobry, czy rozmawiam z panem A.?
– Przy telefonie, słucham pana – odparłem. Tamten mówił po polsku, ale w jego głosie wyczuwałem zachodni akcent.
– Bardzo mi miło, dotychczas znałem pański głos jedynie z radia. Nazywam się Charles Convertir, jestem Francuzem, ale moi przodkowie urodzili się w Polsce…
– Świetnie mówi pan po polsku.
– Dziękuję. Jak wspomniałem, mam korzenie w Polsce, dlatego razem z żoną odwiedziłem niedawno ten kraj. Od wczoraj jesteśmy w Monachium.
– Tak…
– Udało mi się coś przewieźć.
W tym momencie zaintrygował mnie.
– Słucham pana.
– Wolałbym się spotkać i porozmawiać w cztery oczy.
– Zapraszam więc do redakcji.
– A możemy gdzieś na mieście?
– Oczywiście, proszę podać czas i miejsce.
Po drugiej stronie słuchawki zapadło kilkusekundowe milczenie.
– Może za godzinę, przed głównym wejściem do Deutsches Museum?
– Jak pana rozpoznam? – zapytałem.
– Będę w towarzystwie żony, to wysoka blondynka, ubrana w białą koszulkę i obcisłą, krótką kraciastą spódniczkę. Dla pewności będę trzymał w ręku polską gazetę, zna pan „Tygodnik Powszechny”?
– Oczywiście, pisuje tam Kisielewski, którego miałem okazję kiedyś poznać – spojrzałem na zegarek. Było wpół do pierwszej. – Więc jesteśmy umówieni dokładnie o godzinie czternastej trzydzieści.
– Do zobaczenia – usłyszałem po drugiej stronie i połączenie zostało przerwane.
Zarzuciłem marynarkę. Kluczyki do samochodu znalazłem po dłuższych poszukiwaniach. Leżały na parapecie, przy paprotce, która już dawno temu zapomniała, co to jest woda, i od pewnego czasu służyła za popielniczkę. Po drodze na parking kupiłem papierosy i jednorazową zapalniczkę.
W samochodzie było tak gorąco, że gdy założyłem okulary przeciwsłoneczne, które znalazłem w schowku, natychmiast sparzyły mnie w nos. Zaparkowałem w niedalekiej odległości od muzeum i na miejsce dotarłem pieszo. Byłem kwadrans przed czasem.
Wejście główne do Deutsches Museum góruje nad jednopiętrowym budynkiem i mieści się w rotundzie. Wtedy uzmysłowiłem sobie, że jeszcze nigdy nie byłem w środku. W końcu dostrzegłem Convertira i jego żonę. Wyglądał na trzydzieści–trzydzieści pięć lat. Ubrany był w dżinsy, lekkie mokasyny i białą koszulę z krótkimi rękawami. Z daleka dostrzegałem zarysowującą się łysinę. Wachlował się złożoną w pół gazetą, ale tak, że widać było tytuł. Jego żona była faktycznie ładna, miała długie, ciemne włosy oraz świetne nogi, na stopach rzymskie mokasyny.
Podszedłem do nich o umówionej godzinie.
– Witam – powiedziałem i przedstawiłem się. – To pan do mnie dzwonił?
– Pan A., jak rozumiem?
– Tak, to ja.
– Moja żona, Ewa – przedstawił kobietę. Uścisnąłem delikatnie jej wąską dłoń.
– Przejdźmy się, może znajdziemy wolne miejsce w jakiejś knajpce – powiedziałem z nadzieją, że wypiję tam zimną szklaneczkę Heinekena.
Na szczęście udało się. Były trzy wolne miejsca pod parasolami, ładne kelnerki w bawarskich strojach i zimne piwo.
– Dlaczego chciał się pan ze mną spotkać? – zapytałem po pierwszym łyku i odpaliłem papierosa.
– Jak panu mówiłem, właśnie wróciliśmy z Polski.
– Mówił pan o czymś, co udało się panu przewieźć.
– Wie pan, co to jest Narodowe Święto Odrodzenia w Polsce?
– Rocznica podpisania manifestu komunistycznego w Lublinie, duże święto w Peerelu.
– Żeby panu wszystko opowiedzieć, muszę się cofnąć o kilka dni…
Biały renault sedan z francuską rejestracją podjechał do odprawy na przejściu granicznym w Cieszynie. Do samochodu podszedł celnik. Zasalutował i poprosił pasażerów o paszporty.
– Bonjour. Documents s'il vous plaît .
– Dzień dobry, proszę bardzo – powiedział kierowca i podał celnikowi dokumenty swoje oraz żony.
– O, widzę, że mówi pan po polsku.
– Mam polskie korzenie.
– Rozumiem – odparł celnik. – Co sprowadza państwa do Polski?
– Jesteśmy turystami.
– Jak długo planujecie zostać w Polsce?
– Około dwóch tygodni.
– Rozumiem.
Celnik przeszedł na tył samochodu i ręką dał znać Karolowi, by ten otworzył bagażnik. Karol wysiadł i podszedł do celnika.
– Niech pan otworzy – tamten wskazał pierwszą z brzegu torbę.
W środku były ubrania Ewy. Celnik podziękował i ruszył do biura, Karol wrócił do samochodu. W końcu po kilku minutach celnik wrócił i oddał dokumenty, pytając:
– Macie państwo polską walutę?
Karol pokazał mu zwitek banknotów o dużych nominałach.
– Dziękuję, proszę jechać. Szerokiej drogi życzę.
– Również dziękuję i życzę miłego dnia, do widzenia – odparł Karol, zapalając silnik i wrzucając pierwszy bieg. – Do widzenia.
Gdy odjechali około dwieście metrów od przejścia, Karol przerwał ciszę.
– No i dlaczego się nie odzywasz?
– A po co? – Ewa wzruszyła opalonymi ramionami.
Karol udał, że nie słyszał złości w głosie żony, i dalej próbował rozmawiać.
– Ten celnik w ogóle nas nie sprawdzał. Mogliśmy przewieźć do Polski pełno książek od Giedroycia. Zrobilibyśmy dobry uczynek.
– I komu byś to dał?
– Jak to komu? Rozdalibyśmy książki komukolwiek, a oni swoim znajomym. Tutaj ludzie chcą czytać, są głodni wszystkiego, co wychodzi na Zachodzie, a w bloku wschodnim jest zakazane przez cenzurę. Ty wiesz, jakich autorów Literacki wydał w zeszłym roku? – Ewa ponownie wzruszyła ramionami. – Choćby Herberta, Miłosza, Nowakowskiego, coś Koestlera, no i Przesłuchanie Bugajskiego. Czytałaś?
– Co? – burknęła Ewa.
– Przesłuchanie. Kapitalny scenariusz.
Ewa po raz trzeci wzruszyła ramionami, Karol ciągnął dalej:
– Jest film na jego podstawie, ale oczywiście komuniści odstawili go na półkę. Janda gra tam taką kobietę, od której ubecy chcą wyrwać zeznania obciążające kolegę. Patrz, od tamtych czasów minęło tyle lat, a oni dalej boją się mówić głośno o torturach i zabójstwach. Jak coś się w tym kraju nie zmieni, to tutaj posypie się wszystko na amen.
– Zatrzymaj się przed jakimś sklepem.
– Coś się stało, źle się czujesz?
– Nic, po prostu chce mi się pić.
– Jest przecież herbata w termosie.
– Gorąca, a mnie się chce czegoś zimnego. Mówiłam, weźmy ze sobą przenośną lodówkę, to nie.
– A gdzie byś ładowała wkłady? Przecież trzeba je co jakiś czas włożyć do zamrażarki, bo inaczej lodówka jest bezwartościowa i po cholerę wtedy taszczyć takie pudło? Bez sensu. O, jest jakiś sklep – Karol zaparkował samochód przy chodniku.
Ewa wysiadła. Ładnie wyglądała, ubrana w jasną, krótką sukienkę na ramiączkach, co podkreślało jej zdrową opaleniznę, która była efektem tygodnia spędzonego na Lazurowym Wybrzeżu. To właśnie tam kupili samochód i ruszyli w podróż, do której przygotowywali się od pół roku. Choć oni, tak jak ich rodzice, urodzili się we Francji, sercem czuli się Polakami. W domu mówili po polsku, myśleli po polsku, czytali polskie książki i słuchali zachodnich stacji radiowych, które nadawały w języku polskim. Dziadkowie Karola i Ewy wspólnie wyemigrowali do Francji, gdzie mężczyźni pracowali w tej samej kopalni soli potasowej.
Karol, myśląc o tym wszystkim, wysiadł z samochodu, by rozprostować kości. Przed nim było jeszcze jakieś siedemdziesiąt kilometrów do Katowic. Tam postanowili spędzić cały piątek, a w sobotę wieczorem zaplanowali wyjazd do Warszawy.
Zapalił gitanesa. Na najbliższym skwerze siedzieli robotnicy. Pozdejmowali bluzy, paląc papierosy i popijając oranżadę, opalali się w lipcowym słońcu. Karol przespacerował się w ich stronę, by podsłuchać, o czym rozmawiają.
– …w pekaesie spotkałem Jerzyka i Henia, i już było wesoło, bo ćwiartkę wiozłem ze sobą. Jak my wysiedli, to każdy kupił po winie i obaliliśmy je w bramie. Że było jeszcze trochę czasu, to zaproponowałem, żebyśmy jeszcze do gospody na piwko skoczyli…
– I było piwo?
– Było, „Zemsta Jędrzejowa”, ale dało się wypić, bo zimne i bez mętów.
– Ja tam wolę się czego innego napić. Jak mój znajomy upędzi, to i smakuje, i kopie, a i baniak po tym nie boli na drugi dzień, jak po piwsku.
– Nie mów głośno, bo go zamkną.
– A co, kapusta jesteś?
– Nie, co ty, ochujałeś?
W tym momencie Ewa wyszła ze sklepu.
– Co kupiłaś?
– Była woda mineralna.
– Zimna?
– Ciepła, lodówka nie była włączona, prądu chyba nie ma.
W Katowicach zatrzymali się w jednym z hoteli w centrum miasta. Jeszcze tego samego dnia wybrali się do Sosnowca, skąd pochodzili ich dziadkowie emigranci. Kolejne szare miasto. Puste sklepy, biednie ubrani ludzie, kolejki za czymś, co może pojawi się na półkach. Ewa była przerażona tym, jak wielu widać na ulicach pijanych mężczyzn. Pojechali zobaczyć hutę „Katarzyna”, która teraz nosiła imię Mariana Buczka, gdzie poznali się ich dziadkowie. Potem szukali w dzielnicy Zagórze ich domów, ale okazało się, że teraz jest tam wielkie betonowe osiedle wieżowców, które stało się sypialnią dla robotników z huty „Katowice”. Na pobliskim cmentarzu nie znaleźli grobów swoich przodków. Tamtejszy grabarz wytłumaczył im, że kwatery nie były opłacane przez wiele lat i zostały zlikwidowane. Jedno, co im pozostało, to zapalić znicze pod krzyżem stojącym na środku nekropolii.
Do Warszawy dojechali w sobotę, prawie zdążyli na kolację. W hotelu „Europejskim” czekał na nich zarezerwowany telefonicznie pokój. Wieczorem wyszli do miasta. Do późnej nocy chodzili Nowym Światem i Krakowskim Przedmieściem oraz po pobliskich ulicach.
– Wiesz, że ciągle chodzimy po historii? – Karol wyszedł z bramy, w ręku trzymał książkę. Ewa dostrzegła, że została ona wydana przez londyński Aneks. – To chyba tutaj, z tego włazu wyszli na początku września powstańcy, którzy wcześniej walczyli na Starym Mieście.
– Smutno mi. Chodźmy pod zamek.
Szli bez celu, po prostu przed siebie, w końcu ulicą Długą doszli do Nowomiejskiej. Wszędzie było jeszcze sporo turystów oraz młodych ludzi, jak to w wakacje. Nagle przed Ewą i Karolem wyrosło trzech mężczyzn w ubraniach roboczych z… drabiną. Ewa nie zdążyła wyminąć ich i uderzyła kolanem w któryś szczebel. Syknęła z bólu.
– Przepraszam, nic się pani nie stało? – mężczyzna idący na przedzie z drabiną patrzył na nią wystraszonymi oczami.
– Un con!
– Pardon.
Robotnicy odeszli szybkim krokiem w kierunku kamienicy przy ulicy Nowomiejskiej. Ewa przysiadła na krawężniku i rozcierała bolące kolano. Przeklinała swego pecha, ponieważ kolana raz na jakiś czas odmawiały jej posłuszeństwa. Ból był wtedy tak duży, że z trudem mogła chodzić. Teraz to przypadkowe uderzenie ponownie mogło wywołać chorobę, na którą pomagały jedynie zastrzyki przeciwbólowe i przeciwzapalne.
– Po co oni tachali tę cholerną drabinę? – zapytała zdenerwowana Karola, jakby znał odpowiedź.
– Nie wiem, może to jacyś monterzy, którzy szli usunąć awarię.
– W nocy?
– Chodź – Karol pomógł wstać żonie. – W hotelu czeka na nas wygodne łóżko. W samochodzie mam butelkę szampana, świetnie pasuje do tych truskawek, które udało nam się kupić po drodze.
Ewa z trudem się podniosła. W hotelu wzięła prysznic i wysmarowała kolano, które zdążyło już zasinieć. Noc była krótka, ale za to przyjemna…
Nasze szeregi tworzą ludzie różnych profesji i zawodów. Są wśród nas dziennikarze, politycy, adwokaci, działacze społeczni, twórcy kultury i sztuki – ludzie kreatywni których połączyło przywiązanie do konserwatywnego systemu wartości. Wierni tym wartościom wspieramy wszystkie inicjatywy promujące ideę wolnego społeczeństwa, obronę mechanizmów gospodarki wolnorynkowej oraz poszanowanie dla tradycji i kultury narodowej. Wywodzimy się z różnych grup i środowisk jednak większość z nas swoją pierwszą społeczną działalność prowadziła w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. To właśnie tam formował się światopogląd wielu z naszych członków. To właśnie tam nabywaliśmy pierwszych doświadczeń.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura