Stowarzyszenie Pokolenie Stowarzyszenie Pokolenie
322
BLOG

Katyń w oczach rówieśnika

Stowarzyszenie Pokolenie Stowarzyszenie Pokolenie Historia Obserwuj temat Obserwuj notkę 0

Pod koniec ubiegłego roku zeszła z maszyn drukarskich „Spowiedź Parfena” Sebastiana Reńcy, to już druga jego książka (po "Wiktorii") wydana przez nasze Stowarzyszenie Pokolenie. Sebastian Reńca był nominowany w ubiegłym roku do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za powieść "Z cienia". Autorką ilustracji i grafiki na okładce "Spowiedzi Parfena" jest Gabriela Becla, której rysunki są znane czytelnikom komiksów "Monte Cassino" czy powieści „Klub Dumas” Arturo Perez-Reverte'a.

Spowiedź Parfena to dziesięć opowiadań, w których autor z perspektywy różnych osób przybliża historię sowieckiego mordu w Katyniu. Bohaterami są między innymi polski oficer, jego żona, córka i wnuk, lecz widzimy także przedstawicieli narodu oprawców: rosyjskiego chłopa czy agentów NKWD, angielskiego policjanta, polskich pisarzy czy amerykańskiego żołnierza.
Nie jest to zbiór o polityce, choć to ona odcisnęła tak silne piętno na tamtym wydarzeniu. Jest to zbiór opowieści o ludziach, którzy muszą sobie poradzić ze śmiercią, bólem, a także - jak tytułowy Parfen - z własnym, coraz bardziej ciążącym sumieniem.

 

Po pierwszej, dziś prezentujemy drugą część jednego z opowiadań katyńskich.

 

OSTATNI POCISK
(W OCZACH RÓWIEŚNIKA)
część II

 

Rano Jelena przygotowała skromne śniadanie i wyszła do pracy. Romek z Edkiem opuścili dom kilka minut po niej. Klucz, zgodnie z umową, schowali za ruchomą deską w podłodze. Idąc ulicą mijali smutnych ludzi, wystawy sklepowe, w których jedynymi eksponatami były sztuczne artykuły spożywcze, popiersia wodzów rewolucji oraz propagandowe plakaty. Rozstali się u wylotu ulicy Dzierżyńskiego.
-    No to widzimy się wieczorem – rzekł Edek, gdy doszli do skrzyżowania.
Romek ruszył przed siebie, choć jak na razie w ogóle nie miał pomysłu, co ma robić. Wierzył w swój instynkt, który zawsze w odpowiedniej chwili podpowiadał mu, co należy czynić.
Właśnie mijała go kobieta. Choć ubrana była biednie i skromnie, a na głowie nosiła zawiązaną chustkę, to twarz miała młodą i ładną. Widać było, że z wysiłkiem dźwiga worek, który musiał być ciężki. Podszedł do niej i zaproponował, że jej pomoże. Dziewczyna początkowo próbowała się wymigać od pomocy Romka, jednak ten nie ustępował i w końcu zgodziła się na to, by nieznajomy poniósł worek z ziemniakami.
-    Mówiła pani, że mieszka niedaleko, a idziemy już dobrych kilkanaście minut, nieładnie jest tak kłamać.
Dziewczyna musiała zawstydzić się, bo jej twarz spurpurowiała.
-    Dlaczego pani nic nie mówi? – zapytał.
-    Dziwnie tak, rozmawiać z nieznajomym.
-    Widzi pani, jaki ze mnie niewychowany drań. Już naprawiam swój błąd. Nazywam się Jan Powroźny.
Widać było, że jego nazwisko wywarło na dziewczynie jakieś wrażenie.
-    Pan nietutejszy? – spytała po polsku.
-    Z dziada, pradziada. Czyżby pani też była Polką?
-    Tak, jak i pan, ale lepiej nie rozmawiajmy w tym języku – dziewczyna wróciła do rosyjskiego. – Jeszcze ktoś usłyszy i jakieś kłopoty mogłyby z tego wyniknąć.
-    A pani?
-    Nie rozumiem.
-    Ja się przedstawiłem. Dobre wychowanie nakazuje również wyjawić swoje imię i nazwisko.
Nieznajoma ponownie się zaczerwieniła, Romek zauważył, że gdy pąsowieje, wygląda chyba jeszcze ładniej.
-    Przepraszam. W dzisiejszych czasach człowiek zapomina o dobrych manierach. Anna Otrębska.
-    Cieszę się, że panią poznałem, pani Aniu.
Otrębska nie odezwała się już do końca drogi. Gdy doszli na miejsce, okazało się, że dziewczyna mieszka razem z chorym ojcem na obrzeżach miasta, w małym drewnianym domku z ogródkiem, w którym zamiast kwiatów rosły warzywa oraz krzewy malin i porzeczek.
Dziewczyna poprosiła Romka, by postawił worek z kartoflami w sieni. Następnie zaprosiła go do środka. Skromnym poczęstunkiem chciała odwdzięczyć się za okazaną jej pomoc. 
Antoni Otrębski cierpiał na ostry reumatyzm kości. Gdy tylko nie musiał chodzić nigdzie, leżał w łóżku i rzadko kiedy z niego wstawał. Stracił chęć do życia, które nie oszczędzało go przez czterdzieści pięć lat. Teraz jego skromna pensja i niewiele większa wypłata córki Ani wystarczały tylko na skromne życie. Ale co to za życie, ot, wegetacja, z dnia na dzień.
-    Tatku, gościa przyprowadziłam – córka mówiła po polsku.
-    Dzień dobry – przywitał się Romek podając mężczyźnie prawicę.
Otrębski uniósł się lekko na łóżku. Przywitał się i ociężale wstał, by od razu usiąść na krześle przy stole.
-    Nieczęsto mamy gości, a już w ogóle obcych Polaków.
Romek wyczuł w jego głosie niechęć do siebie, ale udawał, że nie zwrócił na uszczypliwość uwagi.
-    Pan pomógł mi przytachać ziemniaki. Sama jeszcze męczyłabym się gdzieś w połowie drogi.
-    Od razu widać, że pan nietutejszy. W dzisiejszych czasach mało co uświadczy człowiek grzeczności i uprzejmości.
-    Mieszkam we Lwowie. Po przesunięciu granic pomyślałem, że odwiedzę te strony. Tutaj mieszkał, a może jeszcze wciąż mieszka mój stryj, mam taką cichą nadzieję. Chciałbym go odszukać, ale nie wiem, czy mi się uda. Nawet nie pamiętam jego i stryjenki ostatniego adresu.
Romek na miejscu wymyślił swoją legendę.
-    Jakie pańskie nazwisko?
-    Powroźny, Jan Powroźny, a mój ojciec Tadeusz. Stryj ma na imię Kazimierz,  jego żona Katarzyna. Ostatni raz widziałem ich jeszcze przed rewolucją. Kilka lat temu kontakt się urwał, do tego czasu słali listy, potem nagle przestała przychodzić od nich korespondencja, a moja wracała z adnotacją, że adresat nieznany.
Otrębski wymownie spojrzał w kierunku córki, ale raczej nie powiedział tego, co przeszło mu przez myśl.
-    Hmm. Powroźny, Powroźny, nikogo takiego nie znam, ale Smoleńsk to duże miasto, a nie mieścina albo wieś. Nie wszystkich jest człowiek w stanie znać.
-    Cóż, będę szukał.
Anna położyła na stole pokrojoną cebulę, pomidory, chleb i słoninę. W czajniku gotowała się woda.
-    A ty co, samą herbatą chcesz nas ugościć? Gość w dom, Bóg w dom. Wyjmijże tę samogonkę z kredensu. Jak to się mówi u nas, biez wodki nie rozbierioszsia.  No jak, nie mam racji?
-    Owszem, całkowitą – przyznał Romek.
Bimber był wyborny, mocny, ale nie palił w gardle.
-    To z owocu jakiegoś? – zapytał gość.
-    Gruszki, nie ma lepszej samogonki, jak z gruszki, owoc w sam raz do tej roboty. A jak tam we Lwowie się u was żyje pod nową władzą?
Romek odpowiedział wymijająco.
-    Władza ta czy tamta, żyć trzeba i pracować. Dla mnie bez różnicy.
-    Ja już prawie zapomniałem, jak było, zanim bolszewicy nastali. Ech, patrzeć ino, jak wszyscy potopimy się w tym bagnie. Jak tam u was tak nie jest, to prędzej niż później będzie coraz gorzej.
-    Po co tatko mówi takie rzeczy, nie wypada – córka skarciła ojca.
-    Nie bój się, pan nie jest z Czeka. Ja ludzi poznaję, jak pies. Spojrzę tylko i wiem, z kim można uczciwie porozmawiać, a przy kim trzymać język za zębami.
-    Cieszę się, że pan tak uważa – stwierdził Roman.
-    My, Polacy, musimy trzymać się razem. W Smoleńsku niewielu nas zostało, to dusza się cieszy, jak spotka rodaka. Panie Janie, gdyby nie ja, to córka dawno zapomniałaby polskiego języka. Teraz ona komsomołka…
-    Tatku…
-    Co „tatku”? Mówię, jaka jest prawda.
-    Widocznie tak trzeba – Roman bronił dziewczynę.
-    Może i trzeba, ale ja tam do partii się nie zapisałem, chociaż naciskali, nie powiem. Swojej roboty mam w bród i to mi wystarczy przy mojej chorobie. A teraz zresztą nie wiadomo, jak jest. Partyjny czy bezpartyjny, tamci nie patrzą. Nic nie ustrzeże, jak trzeba, to biorą i nie pytają o legitymację. W Panu Bogu jedynie nadzieja, bo ich pomyślunku nawet po wódce człowiek nie pojmie.
Chwilę jeszcze rozmawiali na mniej ważne tematy, jak pogoda i trudności w zaopatrzeniu, po czym Romek grzecznie podziękował za gościnę i obiecał, że jeszcze odwiedzi Annę i jej ojca, którzy zapewnili go, że zawsze może się również u nich przespać w małym pokoiku na poddaszu, gdzie stoi wolne łóżko.
Wracając w stronę centrum miasta, był zadowolony z tej znajomości. Poważnie zaczął się zastanawiać nad tym, czy nie skorzystać z propozycji gościny. Na razie nie wiedział, jak długo jeszcze pobędzie w Smoleńsku, a następne noce w towarzystwie miłosnych odgłosów zza ściany nie uśmiechały mu się zanadto.
Do wieczora bez celu pokręcił się jeszcze po mieście. Gdy wrócił, Jelena z Edkiem jedli obiad, pierogi z kapustą i grzybami. Z chęcią zjadł kilka, ponieważ od poczęstunku u Otrębskich nie miał nic w ustach.
Wieczorem, tak jak dzień wcześniej, wyszli z mieszkania, by Jelena bez skrępowania mogła się umyć w żeliwnej miednicy. By w spokoju porozmawiać, przeszli do sadu, gdzie znaleźli stary zwalony ul, na którym przysiedli i zapalili po papierosie. Bardziej z przyzwyczajenia niż zachowania bezpieczeństwa, ogniki chowali w zwiniętych dłoniach.
-    I jak ci poszło? – zapytał Romek.
-    Wystałem kilka godzin na klatce kamienicy vis a vis NKWD, aż w końcu przyuważyłem mojego czubaryka i za nim poszedłem. Dalej trawi go paskudny nałóg, a że jak ci mówiłem, mam przy sobie trochę „białego śniegu”, to skory był cholernik do rozmowy. I powiem ci, że przekazał mi ciekawe wiadomości.
Edek, jakby na potwierdzenie wagi swych słów, wyjął z kieszeni piersiówkę, z której wypił kilka łyków i podał ją koledze. Choć Romka zżerała ciekawość, to powstrzymał się, nie pytając o szczegóły.
-    Początkowo był mało gadatliwy, wystraszył się nawet, jak mnie zauważył. Dopiero jak weszliśmy do mieszkania i chwilę z nim pogadałem, to trochę poluzował, a jak pokazałem mu pudełeczko z białym proszkiem, to postawił gorzałę na stół i gada do mnie, że ma ważne informacje, ale to będzie więcej kosztować, niż tych kilka gramów.
-    A powiedział, co ma na myśli?
-    Na razie zdradził mi, że mieli rozstrzelać w piwnicy jakiegoś polskiego oficera z Kozielska, ale tamten był niezły kozak i jak go prowadzili na śmierć, to wyrwał obstawie pistolet, jednego enkawudzistę zranił albo zastrzelił i zabarykadował się w magazynie broni. Przez trzy dni próbowali go stamtąd wygonić. Wodą go nawet zalewali ze strażackiego beczkowozu, w końcu wpadli na pomysł i zatruli go gazami bojowymi.
-    Cholera, to naprawdę ważna informacja. Nic więcej nie powiedział?
-    Czeka na towar, dlatego będę musiał cię prosić o pieniądze.
-    Będziesz musiał kupić – stwierdził Romek i zapytał: – Wiesz, gdzie się zaopatrzyć?
-    Spokojna głowa, nie pierwszy raz działam w tym mieście. A ty co robiłeś przez cały dzień?
Romek upił z piersiówki i oddał ją koledze. Miłe ciepło rozeszło się z gardła do żołądka. Przechylając głowę do tyłu zauważył sierp księżyca, który próbował przebić się przez stado chmur.
-    Spotkałem miłą dziewczynę, Polkę, ale stąd. Pomogłem jej w taszczeniu zakupów, które zaniosłem do jej domu.
-    Widzę, że kolega nie tracił czasu, tak jak ja…
-    Nic z tych rzeczy – odparł Roman. – Mieszka z ojcem, zresztą to porządna dziewczyna.
-    Taaa, jak one wszystkie.
-    Daj spokój. Zaproponowali mi pokój na poddaszu, zastanawiam się, czy nie skorzystać z ich gościny. Przynajmniej pomogę im trochę, dając ruble za nocleg.
-    Jak uważasz, mnie nie przeszkadzasz, Jelenie również, zresztą ty jej się podobasz.
-    Edek, tobie tylko jedno w głowie. Mamy więc plan na jutro, ja wyprowadzam się do swoich nowych znajomych, a ty kombinujesz kokę dla swojego informatora. Pojutrze zastanowimy się, co robić dalej.
Romek, wstając, zdeptał pod butem niedopałek. Następnie szybko rozpiął koszulę. Wokół brzucha miał przytroczony pas z kieszonkami zapinanymi na guziki. Z jednej z nich wyjął plik banknotów i wręczył je koledze.
-    Powinno wystarczyć.
-    Wystarczy – potwierdził Edek.
***
Jelena była niezadowolona z decyzji, którą Romek oznajmił jej przy śniadaniu. Zastanawiał się, z czego to wynikało i doszedł do wniosku, że może miała na niego ochotę. Mimo to grzecznie jej podziękował za dotychczasową gościnę i wyszedł. Spotkanie z Edkiem zostało wyznaczone na dzień następny o godzinie siedemnastej przy murach obronnych. Gdyby któryś z nich nie mógł przyjść, było przesunięte na godzinę dziewiętnastą, a w razie nieobecności któregoś, na dzień następny, znów o siedemnastej. Trzeci dzień absencji oznaczał wpadkę i konieczność natychmiastowej ewakuacji z miasta.
Anna nie chciała przyjąć od Romka pieniędzy, ale ojciec zabrał je ze stołu i stwierdził, że tak będzie uczciwie, a i gość nie będzie się czuł skrępowany swoją obecnością w ich domu. Wtedy dopiero Romek wyjął z chlebaka skarby, które udało mu się kupić na targowisku. Kilka ryb, cukier, słoik konfitur, pudełko herbaty, kilka jajek oraz wędzoną słoninę. To wszystko wyłożył teraz na stół.
-    Panie Janie, po co to wszystko? – zapytała Ewa, widząc wiktuały na stole.
-    Dla mnie to żaden wydatek, a jak mieszkam u was, to i muszę wam pomagać, jak mogę. Dla pani mam jeszcze coś specjalnego.
Jedwabne pończochy, o które poprosił Edka, okazały się niewygodnym prezentem. Niestety.
-    Ależ nie trzeba było. Gdzie ja w nich wyjdę? Od razu zauważą i będą pytać, skąd je mam. U nas dziewczyny chodzą tylko w bawełnianych…
-    Przepraszam – Romkowi zrobiło się głupio. – Nie chciałem sprawić kłopotu.
-    Ech, z babami to tak zawsze jest, panie Janie, nigdy jej się nie dogodzi, zawsze będzie wybrzydzać. Zamiast gderać, podziękowałabyś grzecznie, a że nie możesz w nich chodzić, to schowaj do szafy i zakładaj je od czasu do czasu, dla swojej przyjemności, a nie gawiedzi.
-    Przepraszam – wyszeptała dziewczyna.
Anna spuściła głowę i wyszła do kuchni. Znów się zaczerwieniła, jak na ulicy, gdy spotkali się pierwszy raz. Tak, jak wtedy, pomyślał sobie, że to ładna dziewczyna.
Był przez to nawet zły na siebie, że się nie umartwia, nie myśli, ale z drugiej strony, cóż mógł zrobić?
Teraz prawie rok celibatu robił swoje. Wcześniej Jelena, a teraz Anna śniły mu się po nocach. Gdy tylko odwiedzały go, budził się na siłę. Wstawał wtedy i szukał papierosów, by wraz z dymem odpędzić od siebie nimfy.
Jednak tamtej nocy nie wytrzymał. Stało to się, gdy sami zostali w domu, Otrębski wyszedł do pracy na nocną zmianę. Przy kolacji wprost zapytał Annę, czy odwiedzi go na poddaszu. Wtedy nic nie odpowiedziała, a jemu zrobiło się głupio i poszedł do siebie, by położyć się spać. Przyszła do niego o północy. Nie rozmawiali ze sobą. Słowa były im niepotrzebne.
***
Kokaina ma to do siebie, że cholernie uzależnia, i kiedy jej nie ma, narkoman zrobi wszystko za biały proszek. Cena, jaką chciał Edek za pudełeczko koki, nie była wygórowana.
-    Teraz, zanim ci ją dam, po prostu porozmawiamy.
-    Chociaż jedno wciągnięcie – prosił Rosjanin.
-    Potem – odparł twardo Edek.
-    Dobra, o czym chcesz gadać?
-    O polskich oficerach. Co się stało z kolegami tego z piwnicy, o którym wspominałeś wczoraj?
-    Po co chcesz o tym wiedzieć? Jak człowiek nie wie wszystkiego, to zdrowszy jest.
-    Moja sprawa, a twoja kokaina. Gadasz, czy mam sobie pójść?
-    Mógłbym cię zabić.
Spokojny do tej pory Edek rzucił się na Rosjanina, przewrócił go na podłogę i przyłożywszy mu pistolet do skroni, cedził wolno przez zęby:
-    Słuchaj, psi synu. Zabić to ja mógłbym ciebie i wierz mi, że powstrzymuję się z całych sił, by nie wpakować ci ołowiu między ślepia. Wyobraź sobie, że w odróżnieniu od twoich rodaków, nie boję się ciebie. To ty jesteś tchórzem, któremu koka wyjadła mózg, zresztą nie miała chyba za dużo do roboty. Jeden mój donos o twoich narkotykowych machlojkach i lądujesz w łagrze, między urkami, a wiesz, jak oni lubią takich jak ty.
-    Puść. Dusisz mnie – prosił zduszonym głosem Rosjanin.
Edek cały czas trzymał kolano na gardle narkomana, któremu teraz zaczynało brakować tlenu w płucach.
-    Będziesz gadać?
-    Będę, tylko nie duś…
Rosjanin przez kilkadziesiąt sekund łapał haustami powietrze i rozcierał bolącą szyję. W końcu nalał po szklance wódki i nie czekając na gościa wypił swoją miarkę, następnie sięgnął po papierosa. Edek spokojnie czekał. Tamten w końcu zaczął mówić.
-    Przez cały kwiecień waszych tutaj zwożono. Jednych do Smoleńska, innych wysadzano w Gniezdowie i stamtąd od razu do lasu w Kosogorach.
-    Po co?
-    Pytasz, jakbyś nie wiedział. Jest wyrok, to trzeba wykonać.
-    Czyj wyrok? – indagował Edek.
-    Trojki.
-    Skąd byli ci żołnierze i w jakich stopniach?
-    Z Kozielska. Na waszych szarżach się nie znam, ale to byli sami oficerowie, znaczy się wrogowie Związku Sowieckiego.
-    Ilu ich było?
Enkawudzista wzruszył ramionami.
-    Tysiąc, dwa tysiące? Kto by zliczył?
-    Ile? – Edek musiał upewnić się, że dobrze usłyszał.
-    No może coś ponad cztery tysiące. Mnie nie wzięli do tej roboty, dlatego dokładnie nie wiem.
-    Jak ich zabijano?
-    Jak zawsze, imię, nazwisko, imię ojca, data urodzenia i tak dalej. Potem przeszukanie, ale raczej niezbyt dokładne, bo zakaz był zabierania wartościowych rzeczy i potem kula w łeb…
Polak głośno przełknął ślinę, po czym wypił wódkę, którą sam się poczęstował.
-    Ty też strzelałeś?
-    Nie – zaprzeczył gwałtownie enkawudzista. – Mnie do tej roboty nie wzięli. Tam sami swoi poszli, zaufani. Ja na innym odcinku jestem, walczę ze spekulantami.
-    Już ci wierzę. Masz swój proszek.
Pudełko z kokainą zostało na stole.
Na dworze Edek bał się, że zrobi coś głupiego. Dlatego wszedł do jakiejś bramy. Na podwórku była pompa z wodą. Obmył twarz, następnie wytarł ją czystą chustką do nosa. Wypił jeszcze kilka łyków i zapalił papierosa. Nagle podwórko zaroiło się od dzieci, które wypadły z klatki schodowej. Edek przysiadł na ławce i paląc papierosa, przyglądał im się przez chwilę.
Ci, którzy wydali wyrok, wykonali go i zakopali ciała, też byli kiedyś dziećmi. Tak jak i ci chłopcy, bawili się w chowanego czy w berka. Na pewno część z nich dorastała jeszcze przed rewolucją. Dopiero potem zawalił się normalny świat i powstał nowy ład, w którym donos na ojca i matkę był nagradzany honorami, gdzie śmierć ludzka obchodziła mniej niż kupno chleba, a strzał w głowę bezbronnego człowieka był niczym splunięcie na brudny chodnik. Jak on powiedział: „Tysiąc, dwa tysiące? Kto by zliczył?”. Jak śmierć mogła tak stać się banalną? Edek nigdy nie był święty, zdarzało się przecież, że strzelał do ludzi, rzucał granaty, nawet bił się o życie na bagnety, ale najpierw była wojna. Potem, już za Polski, była nędza i głód. Na szczęście wzięli go do „wywiadu”. Pracował na granicy. Przechodził na drugą stronę. Właśnie podczas tamtej roboty poznał Romka. Los albo Bóg zetknął ich ze sobą, gdy Sowieci zrobili obławę. Gdyby wtedy walczyli w pojedynkę, z pewnością wpadliby. Dzięki temu, że działali wspólnie, przebili się na polską stronę. Tam świętowali przez kilka dni w przygranicznym burdelu, który prowadziła stara, ale jeszcze ładna Żydówka. Pili, grali w karty, śpiewali, co noc zmieniała się kompania do zabawy i dziewczyny do łóżka. Po trzech latach ich drogi rozeszły się w różne strony. Romka rzucili na inny odcinek. Potem zakochał się na zabój, ożenił, ustatkował. Ponownie złączyła ich wojna…
***
-    Trzeba będzie to sprawdzić – stwierdził Romek, gdy do końca wysłuchał opowieści kolegi.
-    Według mnie kacap mówił prawdę.
-    Może tak, może nie? Uzależnieni od koki zrobią i powiedzą wszystko, by tylko za darmo dostać proszek. Zrobimy tak. Ostatni raz spotkasz się z tym konfidentem. Niech wyrysuje ci dokładną mapę, gdzie ich zakopano. Niech skombinuje nam jakieś papiery, które zalegalizują nasz wyjazd do Gniezdowa. To nie jest daleko stąd, około dwudziestu kilometrów, ale nasze dokumenty nie są zbyt mocne. Tu masz pieniądze na opłacenie swojego człowieka.
Enkawudzista, gdy zobaczył dwa pudełka po cukierkach, z białym proszkiem, od razu zabrał się do roboty. Na kartce wyrwanej z zeszytu narysował stację kolejową w Gniezdowie, szosę, boczną drogę w las, rzekę, teren ogrodzony, na nim miejsca zbiorowego pochówki i dom.
-    Co to za chałupa? – zapytał Edek.
-    Nie chałupa, tylko dom wypoczynkowy dla towarzyszy z NKWD. Z dziesięć lat będzie do tyłu, jak nam ją tam postawili.
-    Na cmentarzu?!
-    Nie, do grobów jest jedna trzecia wiorsty, może mniej…

***
Las daje poczucie bezpieczeństwa. Staje się przyjacielem i ochroną przed ludzkimi spojrzeniami. Romek z Edkiem czuli się w lesie tak samo swobodnie, jak mieszczuchy na ulicy. Do zmroku przeczekali w gęstych krzakach. Na zmianę drzemali. Gdy jeden zamykał oczy, drugi czuwał. Zamiast palić, pogryzali suchary, wódki napili się po łyku na rozgrzanie. Na więcej nie mogli sobie pozwolić przed ważną robotą.
Mieli przy sobie pistolety, Romek dodatkowe naboje, a Edek magazynki. Każdy miał też latarkę. Ponadto Romek założył na prawą rękę busolę Adrianowa, a Edek przytroczył do pasa saperkę. Pistoletów i latarek mieli użyć w ostateczności. Żałowali tylko, że nie mają granatów, które nieraz ratowały im życie na granicy, rzucone w sowiecki kordon.
Wcześniejszą noc poświęcili na obserwację terenu. O ile w dzień patrole, również z psami, regularnie pojawiały się co dwie, trzy godziny, o tyle w nocy zobaczyli jeden patrol tuż po zmroku i potem do rana była cisza. Mieli nadzieję, że i teraz enkawudzistom nie będzie chciało się łazić w nocy po lesie.
Mężczyźni szybko pokonali ogrodzenie i od razu zalegli przy ziemi, nadsłuchując, czy w pobliżu nie słychać czyichś kroków czy rozmów, ale wokół gadał tylko las. Szumiały drzewa, odzywało się nocne ptactwo. Do miejsca, w którym NKWD miało zakopać trupy, doszli boso. Buty włożyli cholewami za pasy. Dzięki temu żaden z nich nie złamał nawet gałązki, uważnie stąpając.
W świetle księżyca zauważyli ziemię, która musiała zostać niedawno naruszona. Zamaskować to miały świeżo posadzone drzewa. Edek zaczął kopać. Ostrze saperki łatwo zagłębiało się w piaszczystej glebie. Gdy dół był na tyle głęboki, że mieściła się w nim cała wyciągnięta ręka, poczuli smród, który odrzucił ich do tyłu.
-    Trupi – rzekł spluwając przez zęby Edek.
-    Trzeba dalej kopać. Daj, teraz moja kolej.
Romek, nim przystąpił do kopania, obwiązał twarz chusteczką. Prowizoryczna maska pomogła tylko przez chwilę. Smród był tak intensywny, że nie dało się przed nim ustrzec. Na pewno w pewien sposób pomogłyby papierosy, ale na to nie mogli sobie pozwolić. Romek nie kopał teraz w dół, tylko wszerz. W ten sposób chciał mieć możliwość przyjrzenia się trupowi. Zaczął odkopywanie od dłoni prawej ręki. Następnie odsłonił drugą dłoń, ręce były związane, potem plecy i głowę, w której widniał otwór. By odwrócić trupa, trzeba było odkopać jego nogi. Edek zastąpił kolegę. Było około godziny pierwszej po północy, gdy odwrócili zwłoki. Ciało rozkładało się, ale nawet w nocnej poświacie widoczne były rysy twarzy. Romek przymknął oczy trupa. Pod nim i obok leżały inne, których fragmenty prześwitywały wśród ziemi i piachu.
-    Pan podporucznik – stwierdził Edek, odcinając nożem jeden pagon.
W kieszeniach bluzy mundurowej znaleźli fotografię zamordowanego w towarzystwie dziewczynki, stali na tle jakiegoś jeziora. Romek uważniej przyjrzał się zdjęciu, wtedy był już pewny, że zrobiono je w Trokach.
-    Po czym wnioskujesz?
-    Po zamkowych ruinach. Byłem tam i widziałem je.
Romek przeżegnał się i zmówił modlitwę za zmarłych. Zakopywanie poszło już szybciej. Na koniec wsadzili drzewko i cichcem wycofali się z zakazanej strefy.
Do świtu przeczekali w swojej kryjówce wśród krzaków. Z masowego grobu Roman zabrał jedynie pagon i zdjęcie, które teraz owinął w gazetę, a następnie schował do metalowego pudełka po paście do butów. Wszystko po to, by zabić smród, który bił z makabrycznych pamiątek.
Przed świtem ustalili, że nie wracają już na swoje meliny, tylko od razu idą na stację, gdzie poczekają na najbliższy transport do Lwowa.
***
Roman miał wrażenie, że wszystko, co teraz się dzieje, miało już miejsce. Zapluty i brudny dworzec, smród taniego tytoniu i alkoholowych wyziewów parujących w letniej duchocie. Dwóch spoconych enkawudzistów leniwie szło przez tłum, sprawdzając na wyrywki papiery. Do tego jeszcze ten konduktor. Leniwie przysiadł na ławce, z której farba odchodziła całymi płatami. Czapkę położył na kolanie i ćmił papierosa skręconego z gazety, wypuszczając wolno dym nosem. Wszyscy czekali na jakiś pociąg, tylko nikt nie wiedział, kiedy skład przyjedzie i gdzie odjedzie.
Edek z Romkiem wyszli na peron i spoczęli na drewnianej skrzyni. Leniwie przyglądali się ludziom, którzy tak jak i oni, nie mieli pojęcia, kiedy wyruszą w podróż. Na razie nic na to nie wskazywało. Żadnego poruszenia, nerwowości, a okienko kasy wciąż było na głucho zamknięte.
Romek sięgnął do kieszeni kurtki i zamiast paczki papierosów wymacał pudełko z pasty po butach. W środku był ślad człowieka, który niedaleko stąd gnije w ziemi, a jego żona i córeczka wciąż na niego czekają, cały czas mają nadzieję, że list od niego przyjdzie lada dzień. Papierosy z zapałkami były w drugiej kieszeni. Dym zniwelował zapach, który jest tak charakterystyczny dla kolejkowych dworców, peronów i pociągów. Mieszanina smaru, potu i brudu jest wszechobecna. Przytłacza i powoduje, że normalny człowiek, który wraca z podróży, ma ochotę zaraz wziąć kąpiel, by zmyć z siebie lepkie macki syfu.  Edek, pogryzając suchary, zadał po cichu pytanie:
-    Jak myślisz, uwierzą?
-    Powinni. W jakim celu mielibyśmy ich okłamywać? Zresztą człowiek, który mnie tutaj przysłał, ufa mi, jest ze mną szczery, a ja z nim.
-    Wiesz, że znam bolszewików nie od dziś.
-    Wiem – potwierdził Romek.
-    Do dziś wydawało mi się, że jestem sobie wyobrazić każde draństwo z ich strony. Każde: głód, łagry, więzienia, biedę, zaszczucie, donoszenie i kłamstwo.
-    Chcesz powiedzieć, że w to, co widzieliśmy, nie uwierzyłbyś, gdyby ktoś ci o tym powiedział?
-    Raczej uwierzyłbym, ale z trudem. Oni tak po prostu to zrobili, kula, do piachu, następny, następny. Dziesiątki, setki, tysiące następnych i tak dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Jak w fabryce. Ze stachanowską pasją, na akord, jak najwięcej… Po prostu to jest trudne do wyobrażenia sobie, nawet dla mnie.
W tym momencie zza rogu wyszedł patrol, który do tej pory krążył w dworcowej poczekalni. Enkawudziści szli pewnie w ich stronę, nie zwracając uwagi na innych podróżnych. Edek lekko szturchnął łokciem kolegę. Romek udając, że sięga po papierosy sprawdził, czy pistolet łatwo wyjmuje się z kieszeni. Koledzy przed wyjściem z lasu uradzili, że będą wracać z bronią. Obaj czuli się z nią pewnej, zresztą gdyby znaleziono przy nich śmierdzącą trupem fotografię i pagon z polskiego munduru, nie mieliby już szans na życie.
-    Papiery! – zażądał wyższy funkcjonariusz.
Edek z Romkiem podali dokumenty. Wtedy niższy zaczął ich wypytywać.
-    Skąd jesteście?
-    Z Lwowa – odparł Roman i uprzedzając następne pytanie mówił dalej: – Kolega miał się żenić, dlatego przyjechaliśmy, ale wiecie, towarzysze, jak to jest. Przyszło co do czego, pietra dostał i do urzędu my już nie poszli. Narzeczona zła jak chrzan poszła w lewo, a my w prawo, na dworzec i czekamy pociągu do domu.
Enkawudzista złożył papiery i stukając nimi w lewą dłoń, stwierdził, że coś się nie zgadza.
-    Obywatele pójdą z nami.
Niższy zdjął z ramienia karabin i wycelował w Polaków.
Edek z Romkiem wolno zeskoczyli ze skrzyni i ruszyli przez peron, w kierunku wyjścia na ulicę przed dworcem. W tym momencie wydarzenia potoczyły się bardzo szybko. Daleko gwizdnęła lokomotywa; otwarte okienko oznaczało, że można kupić bilety, więc tłum ruszył do kasy. Jeżeli mieli jakąś szansę na ucieczkę, to właśnie teraz. Równocześnie wyszarpnęli pistolety. Padły strzały. Pociski przewróciły na ziemię enkawudzistów. Tłum zafalował. Ktoś krzyczał. Gdzieś z tyłu tupot biegnących nóg. Skok na tory i dalej, przed siebie, by jak najdalej od dworca. Jakieś domki, łąka, dalej krzaki i las. Tam będzie bezpiecznej. Teraz, najszybciej, jak tylko mogli, przedzierali się, by najdalej znaleźć się od centrum miasta.
Tamci pojawili się z boku. Nagle padły strzały. Jeden pocisk świsnął Romkowi przy głowie. Edek upadł.
-    Biegnij, dostałem w nogę, już nie dam rady uciekać, uziemili mnie. Ty nie zatrzymuj się, mnie nic nie pomoże…
Romek próbował dźwignąć kolegę za ramię, jednocześnie strzelił pięć razy. Za ósmym naciśnięciem spustu kurek głucho trzasnął. Nie było czasu na ładowanie.
-    Kurwa! – zaklął Romek.
-    Uciekaj, ja mam jeszcze dwa pełne magazynki. Przytrzymam ich. Mnie się nie uda, ale ty masz szansę.
Nie było czasu na kłótnie i pożegnanie. Romek zostawił za sobą kolegę i strzelaninę. Las skończył się po kilkudziesięciu metrach. Po mieście kluczył ulicami i bramami. Czasu nie miał za dużo. Jedyna szansa na tysiąc, to dostać się do domu Otrębskich lub Jeleny. Na jakiejś klatce schodowej zrzucił z siebie kurtkę. Był teraz w samej koszuli. Naboje przełożył z chlebaka do kieszeni w spodniach. Z bębenka wyrzucił łuski i załadował pistolet, który schował za paskiem i przykrył koszulą. Szukają faceta w skórzanej kurtce, a na ulicę wyszedł mężczyzna w kraciastej koszuli. Po drodze wymienił się z kimś na czapki. Za drobną opłatą zyskał, starą, wytartą na daszku myckę. Wiedział, że tamci nie mają czasu na podchody i śledzenie go, dlatego szedł pewnie szybkim krokiem, nie oglądając się za siebie.
Obok przejechał ulicą samochód NKWD. Romek skręcił w bramę. Niedaleko stąd była kamienica Jeleny.
W mieszkaniu nikogo nie było. Na szczęście klucz leżał tam, gdzie zwykle, czyli pod ruchomą deską. Romek był cały. Teraz dopiero przyszedł czas, by pomyśleć o koledze. Domyślał się, że Edek ostrzeliwał się do momentu, gdy nie trafiła go następna, śmiertelna kula lub zostawił dla siebie ostatni pocisk w magazynku. Z pewnością nie dał się wziąć żywcem. Musiało upłynąć kilka lub kilkanaście minut, nim cisza powiała wraz z wiatrem od dworca kolejowego.
Romek wypił haustem dwa kubki zimnej wody. Położył naganta na stole. Zapalił papierosa i siedział patrząc w okno, które wychodziło na placyk przed wejściem na klatkę schodową. Innego wejścia do domu nie było. Jeżeli jakimś cudem przyszliby po niego, to przywitałby ich właśnie tam, strzelając do nich z okna klatki schodowej, żeby nie mieszać do sprawy Jeleny. Był zmęczony, chciało mu się spać, ale z całych sił czuwał. By nie tracić świadomości, skręcił papierosy z machorki, którą znalazł na kredensie i z gazety leżącej na stole. Jego paczka już dawno się skończyła.
Późnym popołudniem zazgrzytał zamek w drzwiach. Romek widział Jelenę, jak idzie wolnym krokiem przez podwórko. Schował pistolet za pasek i czekał, aż gospodyni wejdzie do mieszkania. Wydawało się, że kobiety nie zdziwił jego widok. Przywitała Romka z uśmiechem.
-    A gdzie Edek? – zapytała.
-    Wyjechał. Musiał na gwałt wracać do Lwowa – Romek skłamał bez wyrzutów sumienia.
-    Zrobię coś do jedzenia.
Jelena zaczęła krzątać się przy kuchni.
-    Ma pani jeszcze wódkę?
-    Coś was trapi? Jakiś taki niewyraźny pan jest.
Kobieta nalała również sobie na dnie szklanki.
-    Nic mi nie jest, może trochę zmęczony jestem. Prześpię się i nic mi nie będzie. Wódka dobrze mi zrobi.
Kolację zjedli w milczeniu. Jelena tym razem nie wyprosiła go z domu, gdy zabrała się do wieczornej toalety. Romek z obojętnością przyglądał się jej nagiemu ciału. Wydało mu się, że nagość Rosjanki jest pospolita i ordynarna. Zresztą wydarzenia ostatniej doby nie sprzyjały erotycznym fantazjom. Jelena, ścieląc mu prowizoryczne posłanie na krzesłach, robiła niedwuznaczne uwagi, że wcale nie musi spać w kuchni, a w jej łóżku jest o wiele wygodniej… Roman ponownie wspomniał o swoim zmęczeniu. Gdy został sam w ciemnościach, znowu zaczął myśleć o tym, co się zdarzyło na dworcu. Teraz dopiero zdał sobie sprawę z tego, że ci enkawudziści nie wylegitymowali ich przez przypadek i rutynowo. Były tylko dwa wytłumaczenia takiego ich zachowania. We Lwowie wpadł „Smutny” i powiedział o jego misji, zdradzając Romka rysopis, albo to była sprawka enkawudzisty uzależnionego od kokainy. Być może ich zatrzymaniem chciał się zemścić na Edku lub wymusić od niego jeszcze więcej narkotyku? Niestety, dopóki nie wróci do Lwowa, to przynajmniej na pierwsze pytanie nie będzie znał odpowiedzi.
Tamtej nocy przyśniły mu się żona i córka. Odwiedziły go po wielu nocach nieobecności.  Być może taka senna projekcja była efektem fotografii, którą znalazł przy bezimiennym podporuczniku?
Noc przespał niespokojnie, co chwila budził się nadsłuchując odgłosów z klatki schodowej. Wstawał, podchodził do okna i wpatrywał się w ciemność podwórka. Następnie palił wstrętnego papierosa z machorki, pił wodę i kładł się z powrotem na krzesłach. Z pokoju obok dochodziło go od czasu do czasu lekkie chrapanie Jeleny.
Wiedział, że jak najszybciej musi wydostać się z miasta, w którym od wczoraj było dla niego za gorąco, ze względu na strzelaninę. Gdy tylko usłyszał, że sąsiedzi wychodzą do pracy, poczekał jeszcze chwilę i wyszedł z domu. Nie chciał budzić Jeleny, bo wiązałoby się to z tłumaczeniem, a na to nie miał ochoty. W nocy postanowił zaszyć się w lesie i tamtędy odejść od miasta, najdalej jak tylko się da.
Dzięki busoli kierował się na południowy zachód. Początkowo omijał zabudowania. Jednak po dwudziestu godzinach szybkiego marszu poczuł, że jeżeli czegoś nie zje, to straci przytomność ze zmęczenia i głodu. W najbliższej wsi odszukał małą chałupę na skraju lasu. Za latarkę i kilka rubli otrzymał chleb i ser, napił się też mleka. Starszy chłop nie pytał go o nic. Romek nic nie mówił. Odpoczywał w ciszy czterech ścian. Wyszedł stamtąd dopiero po zmroku.
Tichon Grigoriewicz Reznikow chwilę patrzył za odchodzącym mężczyzną, potem zaczął wzuwać buty, a synowi kazał zaprzęgać konia.
-    A ty, stary, gdzie się zbierasz? – zapytała żona, mieszając w garnku zacierkę na mleku.
-    Do miasteczka.
-    Za czym? W kooperatywie i tak nic nie ma, a i przywieźć też nic nie przywieźli.
-    Ja nie do kooperatywy – odparł zdawkowo.
Kobieta odstawiła garnek z płyty, bo mleko zaczęło już kipieć. Otarła po gospodarsku ręce w spódnicę i przysiadła na zydelku.
-    Zdasz człowieka?
-    Zdam, nie zdam, a co ci, babo, do tego? – Tichon uderzył prawym obcasem w klepisko, by but lepiej ułożył się na stopie. – Tobie nie trzeba tym sobie głowy zawracać.
-    Ano nie trzeba, ale jak ciebie zapytają, czy mu pomogłeś, to co im odpowiesz?
Tichon nie odpowiedział, chwycił bat, który jak zawsze stał przy drzwiach i wyszedł z izby.
Ten skromny posiłek u Reznikowa, to była ostatnia wieczerza Romana. Dorwali go dwa dni później, gdy zasnął, schowany pod zwaloną sosną. Mieli ze sobą psy i szli w obławie. Pierwszy, który nachylił się nad nim, dostał strzał w twarz. Pocisk rozerwał mu głowę. Następni byli ostrożniejsi, dlatego poszczuli na niego psa. Zwierzę również zginęło. Romek cały czas strzelał i repetował broń. Żeby jeszcze bardziej ukryć się przed obławą podpalił wszystkie swoje dokumenty. Sucha ściółka wokół szybko zajęła się i zadymiła. W końcu został jeden pocisk. Zatrzymał go dla siebie…

SEBASTIAN REŃCA (1976 r.)
Historyk i dziennikarz. Był reporterem w „Polsce Dzienniku Zachodnim”, publikował też w „Tygodniku Solidarność”, „Najwyższym Czasie”, „Opcji na Prawo”, „Naszym Dzienniku”, „Rzeczpospolitej” oraz magazynie „Czterdzieści i Cztery”. Współpracował z polskim miesięcznikiem na Litwie „Soleczniki”. Jako prozaik debiutował w 2009 r. powieścią „Ślady”. Napisał również zbiór opowiadań „Wiktoria” o działaczach podziemnej opozycji z lat 80. XX wieku oraz „Z cienia. Powieść o żołnierzach wyklętych” - książka była nominowana do Nagrody Literackiej im. Józefa Mackiewicza za 2010 rok.
 

Książka w cenie 27,50 zł dostępna jest m.in. u nas, w siedzibie Stowarzyszenia Pokolenie (Katowice, ul. Drzymały 9/4), lub pod numerem telefonu: 32 209 00 02.

www.facebook.com/stowarzyszeniepokolenie

 

 

Zobacz galerię zdjęć:

Nasze szeregi tworzą ludzie różnych profesji i zawodów. Są wśród nas dziennikarze, politycy, adwokaci, działacze społeczni, twórcy kultury i sztuki – ludzie kreatywni których połączyło przywiązanie do konserwatywnego systemu wartości. Wierni tym wartościom wspieramy wszystkie inicjatywy promujące ideę wolnego społeczeństwa, obronę mechanizmów gospodarki wolnorynkowej oraz poszanowanie dla tradycji i kultury narodowej. Wywodzimy się z różnych grup i środowisk jednak większość z nas swoją pierwszą społeczną działalność prowadziła w Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. To właśnie tam formował się światopogląd wielu z naszych członków. To właśnie tam nabywaliśmy pierwszych doświadczeń.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura