Źle znoszę przypływy mody.
Dopóki nowomodne fale sięgają kostek, czyli dotykają, powiedzmy, butów, nie jest jeszcze tak źle. Zawsze można założyć kalosze. Znacznie gorzej, gdy mętna woda-moda podnosi się, bo tutaj i wodery mogą nie wystarczyć.
Po czterech latach od kontrolowanego wybuchu mody na młodość, mieszkanie w dużym mieście i wykształcenie, zaczynamy się topić, prosząc o rurkę do oddychania, już niekoniecznie w modnym kolorze.
Całkiem możliwe, że ci, którzy ulegli niedawnej modzie na cuda, lata temu rozmiłowani byli w powtarzaniu słówka „dokładnie” – a co bardziej modni: „dokładnie tak”. No, jeśli nie dokładnie ci sami czy nie dokładnie tak ci sami, to w każdym razie ich duchowi starsi bracia i siostry w modzie.
Moda na słówka i tak pewnie mniej jest niebezpieczna od mody na choćby tatuaże, o czym decyduje w głównej mierze trwałość modowego emblematu. Słowo wylatuje ptakiem, kamieniem wraca, ale sino-czerwony motylek na ramieniu nie wylatuje, niestety, nikim i nigdzie.
Przy całej oczywistej różnicy pozostaje podobieństwo zażenowania, kiedy już opadną wody powodzi. Oczywiście, jakoś sobie z tym trzeba poradzić i każdy robi to w domowym zaciszu. Nic mi nie wiadomo o zbiorowej terapii dla nosicieli tureckich dżinsów z zielonymi wypustkami czy rekolekcjach dla czcicieli słów „consensus” i „pluralizm”.
Zdarza się, że sami nawróceni po jakimś czasie ruszają do boju z trapiącą ich do niedawna chorobą i wtedy drżyjcie nosiciele skarpet do sandałów!
Nie wiem, czym objawi się wstyd tych, którzy dzisiaj na prawo i lewo sieką słowem „narracja”, ale mam cichą nadzieję, że plonem będzie zakup słownika wyrazów, jak widać, bardzo obcych. Bardziej realne jednak, że poprawią sobie humor aparatem do robienia zdjęć na facebook. Już, niestety, podwodnym.
Inne tematy w dziale Rozmaitości