strof strof
421
BLOG

Siedem wierszy

strof strof Kultura Obserwuj notkę 10


Spostrzegawczy

Tutaj dostrzeżesz coś, czego przedtem nie było, a jeżeli
istniało, to mniej było sobą. Takie i podobne historie
zdarzać ci się będą coraz częściej. W bieli
morskiego kresu, ochry płaskowyżu męczysz oko, gdy tonie
twój punkt widzenia. Gdybyśmy zwyciężać umieli,
parę rzeczy byłoby łatwiejszych. Lecz mrugamy powieką,
wchodząc w buty wrogów. Stosowna odległość
dzieli nas od własnych serc, podobnie łokci i dłoni; za drucianą
siatką kwitnie właśnie głóg, kryjąc ptasich zbiegów
z klatki błękitu. Przeszłość, będąc na dobrą sprawę dokonaną,
powtarza się znów i znów i rysuje gładką powierzchnię
tego ceramicznego ładu. Ci, co się przed tym ustrzegą, zostaną
nagrodzeni jak wawrzynem głogową gałązką lub czymś równie bezpiecznym,
w czym zastyga się jak ciepły cień. Dostrzeżesz i tutaj
przeoczony smutek. W ilościach niezbędnych
gorycz, perlisty śmiech; świat przebyty na skróty
zachwyca równie jak ten przemierzany okrężną drogą.
To piękno, przygniecione ciosem błyskawicy,
podnosi się jak trawa spod mroku. Sam zobacz:
dostrzegłeś więcej niż dawniej. Jakże byli liczni
błądzący w tobie – na tafli płaskowyżu, na dnie zimnego morza.


***

Co się ostoi? Budynek poczty
niebieski, pod którym bez wątpienia
swój wiodą szczury żywot nocny
i swoje leże moszczą cienie;
a zaraz potem ta ulica
spalona słońcem lipca w popiół,
który użyźnia i zachwyca
do bieli nienawykłe oko.
Zieleń nieśmiała drzew skurzonych
skacze przez parkan. A tuż dalej
bierze – nieśmiałych nas – na stronę
dwudziestowieczność błogosławieństw.
Tyle tu tego! Co zostanie
z bogactw i lęków tamtej pory...
Od potu mokre schnie ubranie,
noc sądzi wiersz nieprzedawniony.


O, królu Koryntu!

Skute lodem miasto. Tylko kry
sterczą i rysują gładką powierzchnię ułudy;
po co nam to było? O, królu Koryntu, bezbronny
na tej płaszczyźnie, gdzie twój głaz
toczy się lekko, lecz bez celu
nawet tak okrutnego jak twój dawny; co robić,
gdy tutaj wyrzuciło nas morze. Część zimy
należy do nas, część to miasto umarłych.
Wyobraźnia wyprzęga się z sań i jesteśmy
skazani na własne nogi. Stopy podobnie jak ręka
zapamiętują dotyk: tę pisownię najważniejszych ze słów,
do których zawsze dociera się
o milimetry za późno, by cieszyć się pełnią.
Szczupleją dłonie; łyżwiarze tam w dole
zakreślają elipsy. Minuty milczą, cienie
mijają się. I nie ma już ostrej bieli, która
przekreślała nasze książkowe trzydzieści
sześć i sześć; co pozostało więc? Muzyka
rzeki o spierzchniętych ustach, gdy udziela
odpowiedzi przybyszom, gdy milczy wobec
miejscowych. W domu, gdzie rozlewa się
świetlista nafta, ktoś upuszcza widelczyk; ciebie
również przeraża ten dźwięk, królu
Koryntu? Otulamy się bardziej i bardziej,
i idziemy, gdzie trzeba, czyli
tam gdzie poniosą oczy, zastępujące
zmarznięte nogi. Tam, gdzie
poniosą oczy, również jest zima.


Czyż nie idyllą były te lata?

Dużo zwykłości. Pewna lakoniczność
w otwarciu wszystkiego.
Czyż nie idyllą były te lata, kiedy
dopowiadało się słowa, jak w zabawie?
Teraz abażur w barwie górskiej wiosny
kołysze ciałem i zda się potwierdzać
to wszystko, na co brakowało siły.
Sucho i jasno. Upał. Płaszcz oddycha
ciężko. Za dzień, dwa, znów zabrzmią
odgłosy kroków. Znowu będzie
tak, choć mogę się mylić, jakby
nam wszystkim przywrócono mowę.


***


Nie sposób pisać, zresztą – nie ma komu
dedykować wierszy i tego, co zwać zwykłem
koniecznością bądź pacierzem; stopa bada chwiejność promu
kursującego do wyspy, której oficjalnym językiem
jest kolor; i nic poza barwą nie istnieje.
Więc zajmuję się tylko widzeniami – cóż pozostaje
wędrowcom, którzy jak ja pomijają przestrzenie,
chyląc się nad ziarnem pyłu i wędrując skrajem.
Teraz – łydka uniesiona nad wodę. Obserwacje
zmieniam z wolna w znudzenie. Któż się tego ustrzeże
lenistwa, będąc w takiej lub podobnej sytuacji...
I ten wybór: tonąć w oceanie czy rozbić się o nabrzeże?
Niby nic nowego i czemuż tu się dziwić,
gdy wstępuje się w ranek jeszcze od mgieł drżący,
tak samo jak my lub bardziej może jeszcze nieprawdziwy,
bo nie jest ni początkiem właściwym, ni końcem.


Spotkanie

Spotkali się poeci Północy,
spotkali z poetami Południa.
Jedli, pili, tańczyli,
południe minęło i północ.
I wszystko przemijało
przed oczami poetów, wszystko.
Poszaleli, wyjechali, polecieli.
Oszaleli, odmówili jedzenia,
odmówili sobie szaleństwa,
odmówili sobie zrozumienia.
Przyzwolili sobie na jedzenie,
przyzwolili sobie na szaleństwo.
Wszystko przemijało, nic się nie zatrzymało.
Spotkali się poeci biegunów
w połowie swojej ucieczki.
Nic nie powiedzieli, nic nie wymilczeli.
W połowie swojego czasu.
W połowie obrotu ziemi.
Nie powiedzieli „tak” i „nie” nie powiedzieli.


***

Podniosłem powieki i zaraz na powrót
zamknąłem oczy, a to z racji tego,
że nic nie było wokół ciekawego.
Ani, ani. Zwykła losu kolej, czyli
nieporządek wydarzeń i ślady
na stole po kolacji wczorajszej lub nawet
wcześniejszej jeszcze. Na zewnątrz opadły
liść straszył wzrok, gdym go znalazł jednym
okiem – na parapecie. Drzewa płonęły nad stawem
we wczesnym słońcu; chwilę później popiół
mgły pokrył je jak freski w mieścinie,
która miała nieszczęście znaleźć się u stóp
wulkanu. Jeśli miałbym określić to, co trwało wokół,
jednym słowem, zacząłbym pleść coś o
„zastygnięciu” czy „skamielinie”,
czyniąc już nieznośną zupełnie
tę resztę dnia. Na szczęście
mogłem tylko i wyłącznie wypełniać przestrzeń
sobą i więcej niczym. Nuda. Lecz z bezruchu
wiodą swój żywot prawdy. Znana sprawa.
Tak już jest, że wszystko jakoś się przykrawa
do własnych rozmiarów, nie chcąc
olbrzymieć i oddać światu dług.
Mnisi uciekają na pustynię w cwanym pędzie –
powiada mój znajomy i niech mu tam będzie.
W każdym razie ja sam bez niczyjej namowy
udałbym się za nimi w ślad, tylko Bogu
zapisać duszę. Cóż stąd, że tutaj
pustynia większa niż tam? W każdym razie znowu
„znajdź” nie odbija się w lustrze jako „szukaj”,
i tyle pokory, co tropienia śladów w pochyleniu głowy. 



strof
O mnie strof

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura