O starciu cywilizacji i o tym, że cywilizacja europejska, chrześcijańska jest z definicji gorsza i/lub najgorsza. Zdaniem oświeconych, przebudzonych i... mądrych inaczej.
Koniec lipca. Połowa wakacji. Za miesiąc dzieci wrócą do szkół i początek nowego roku szkolnego. Wszystko wróci do normy. Nic nie jest bardzie dziwne, złudne i ulotne, niż tzw. „norma”, czy „normalność”, czyli zwyczajne życie. Ale nie o tym. Nie dziś. O czym zatem? Nie o naszej polityce ani o naszym rudym, zakłamanym premierze. Po co się babrać w obrzydliwościach, gdy mamy połowę wakacji? Przyznaję: nasz Herr Premier podsunął mi pomysł. Mianowicie w tym tygodniu, na konferencji prasowej po tzw. „rekonstrukcji rządu” nasz ryży premier wysilił się na koncept. Powiedział mianowicie, że okręty zostały spalone i rząd – no i on Herr Premier – ma tylko jedną drogę, do przodu.
Nasz Herr Premier, historyk z wykształcenia, nawiązał tu do sławnego wydarzeni z przeszłości. W sierpniu 1519 roku Hernán Cortés de Monroy Pizarro Altamirano, późniejszy markiz del Valle de Oaxaca, w skrócie Hernán Cortés (1485 - 1547) rozkazał był spalić swoje okręty. Dziwne, prawda? Ale nie tak, bardzo, jak się okazuje. W kwietniu 1519 roku, Hernán Cortés ze swoimi hiszpańskimi żołnierzami i marynarzami przybił do brzegów Meksyku w miejscu dzisiejszego miasta Veracruz. Wcześniej, w altach 1511 – 1519, Hiszpanie pod wodzą, Diego Velazqueza pobili Kubę, największą wyspę Karaibów. W którym to podboju Hernán Cortés brał nader czynny udział najpierw jako sekretarz, potem zastępca Velazqueza. Następnym krok to obszar dzisiejszego Meksyk, wówczas we władaniu imperium Azteków.
Hiszpanie starannie się przygotowali do kolejnego podboju. Dowódcą miał być Diego Velazquez, zastępcą Hernán Cortés, ale wodzowie poprztykali się podczas rejsu przez zatokę Meksykańską. Nie wiadomo, o co poszło. Bez znaczenia powód. Zwyczajna to rzecz, nie tylko pośród konkwistadorów, czy innych łupieżców. Niesnaski w naczalstiwe. Odwieczne pytanie: kto ważniejszy? Znamy to powszechnie. Z pracy na przykład. Tutaj ten konflikt miał brzemiennie, że tak powiem historyczne skutki. Diego Velazquez obraziwszy się trzasnął drzwiami (umownie) zabrał swoje manatki i pożeglował na Kubę. Wodzem ekspedycji został Hernán Cortés. Nawiasem: Velazquez musiał tego żałować do końca życia.
W kwietniu 1519 roku Hernán Cortés ląduje w Veracruz. Zbiera informacje. Działa pokojowo. Rozmawia, gości wodzów indiańskich, szuka sojuszników. Orientuje się, że wylądował na skaju wielkiego imperium Azteków, rządzonego przez Montezumę II (1488 -1520). Do Hiszpanów docierają wysłannicy Montezumy II. Aztekowie nie chcą walczyć. Rozmowy dotyczą układów handlowych i stosunków nazwijmy je… dyplomatycznych. Choć od kanionów współczesnej dyplomacji nieco jednak odbiegały. Niestety, podczas uczty, jaką Cortés wydał dla azteckich „dyplomatów” dochodzi do niemiłej scysji. Niby normalna rzecz. Po trudnych debatach, rozmowach, negocjacjach dyplomaci z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku udają się na dyplomatycznych raut, czy inną ucztę. Jednakże w tym przypadku azteccy „dyplomaci” domagają się ludzkiej krwi do popicia! Dwie są wersje. Wedle jednej Aztekowie domagali się płynnej, ludzkiej krwi do picia. Wedle innej, chcieli dodać ludzką krew do potraw. Okazuje się, że Aztekowie nie tylko mordowali, to jest składali ofiary z ludzi, ale również byli kanibalami. Aztekowie spożywali krew ludzkich ofiar, jak również inne części ich ciał. W pełni wypełniali definicję kanibalizmu. Aztekowie – kanibale! A fe! Nie wolno o tym dziś mówić ani pisać. Surowo zabronione. Streng verboten. Strictly prohibited.
Jak się łatwo domyślić, Hernán Cortés, ten okropny, krwiożerczy łupieżca - imperialista i fanatyczny katolik odmówił. Aby zdobyć ciekłą, ludzką krew musiałby kazać kogoś zarżnąć. Oczywiście nie Hiszpana lecz tubylca. Cortés miał mnóstwo Indiańców pod ręką, na których mu nic nie zależało, albo indiańskich kobiet, po angielsku – squaws (dziś termin wyklęty) jeszcze mniej wartych. Tyle co nic. Aztecy uwielbiali tubylczą krew. Atoli Hernán Cortés ku zdziwieniu i oburzeniu azteckich „dyplomatów” żadnego tubylca nie kazał zarżnąć i wykrwawić a krew zebrać do misek. Jak to dziś robi się z królikami czy gęsiami. Cel był zbożny: nakarmić, napoić i zadowolić azteckich „dyplomatów” i naoliwić, ułatwić powiedzmy oględnie, dyplomatyczne relacje z azteckim imperium. Aztekowie zrobiliby to bez chwili wahania.
Te niemiły konflikt, te sprzeczne racje ujawnione podczas uczty dyplomatycznej jest jakby symbolem przepaści między dwoma imperiami. Dwiema cywilizacjami. Chrześcijańskie imperium Hiszpanów z XVI wieku i pogańskie, naturalne (i nie białe! i nie chrześcijańskie!) imperium Azteków. Cywilizacja europejska, chrześcijańska versus cywilizacja Mezoameryki, cywilizacja aztecka. Pierwsze jest obecnie odsądzane od czci i wiary, a Hernán Cortés to uosobienie bezwzględnego, okrutnego konkwistadora, łupieżcy i niszczyciela obcych kultur oraz europejskiego i chrześcijańskiego imperializmu. Drugie imperium to imperium „naturalne”; kwintesencja życia „zgodnego z naturą”, z przyrodą, wielkiej, starożytnej kultury i cywilizcji. Równorzędnej, jeśli nie wyższej niż cywilizacji europejska, chrześcijańska. Hiszpanie i Cortez to najgłębsza czerń: chrześcijańscy fundamentaliści, fanatycy, okrutnicy i chciwcy złota. Hiszpańscy konkwistadorzy to ci, co dokonali serii brutalnych agresji; winni zniszczeniu całych, starożytnych, wysoko rozwiniętych cywilizacji – choć z epoki kamienia – jak Aztekowie, Majowie czy Inkowie. Za to Aztekowie i ich „kwietne” imperium to najjaśniejsza biel.
Można i tak powiedzieć. Kiedyś papier, dziś ekran monitora w dowolnym edytorze wszystko zniesie. Wracając do „spalonych” okrętów. Jest sierpień, około połowa sierpnia 1519 roku. Obóz Hiszpanów. Przez ostanie kilka miesięcy Hernán Cortés zebrał tyle informacji o imperium Azteków ile tylko się dało. Nie chodzi tylko o ową pamiętną ucztę, ale rozmawia z wodzami plemion indiańskich podbitych przez Azteków i słucha ich przerażających, wprost nie do wiary, opowieści. Zawiera z nimi sojusze. Nie jest to trudne Wodzowie sami garną się o obcych i strasznych przybyszy zza morza. Dlaczego Indianie tak nienawidzą, (nie)lubią innych Indian, to jest Azteków? Dziwne, prawda? To tak jakby spytać Polaków z końca okupacji, powiedzmy z roku 1945, dlaczego (nie)lubią Niemców. Oczywiście można na to spojrzeć inaczej. Tworzyć wystawy i pisać o „naszych chłopcach” z Wermachtu. Polacy najlepsi z najlepszych, protoeuropejczycy, folksdojcze i inna chluba (!?) tudzież elita, którzy z przymusu lub dobrowolnie wstąpili do Wermachtu, SS i innych formacji III Rzeszy Niemieckiej i walczą w obronie europejskich to jest niemieckich wartości. Oni i ich potomkowie, sól ziemi (!?) tej mieli i mają odmienny stosunek emocjonalny do Niemiec, do III Rzeszy. Ale to inna historia.
Powiedzmy tak: indiańscy poddani imperium mieli znacznie więcej powodów do (nie)lubienia Azteków niż Polacy, oczywiście ta gorsza, podlejsza i ciemna część narodu na koniec niemieckiej okupacji. Czyżby „kwietne” imperium Azteków było okrutniejsze niż III Rzesza Niemiecka pod wodzą Adolfa Hitlera? Moim zdaniem tak. Ale to niepopularny, sekciarki i zacofany obecny pogląd; zdanie, za które grozi cywilny pręgierz i wykluczenie. Zachodni, anglosascy historycy i inni przebudzeni intelektualiści (ang. woke historian, woke social justice historian, woke revisionist or activist historian, inni) których do głębi oburza takie porównanie. Których zadaniem jest przepisanie czy odwrócenie historii.
Wróćmy ponownie do naszych baranów, to jest „spalonych” okrętów Corteza. Jest sierpień 1519, czas decyzji. Hernán Cortés decyduje. Postanawia wyruszyć na podobóz imperium Azteków. Mając kilka setek ludzi zamierza zaatakować imperium liczące mniej więcej tyle mieszkańców i obszar podobnej wielkości co jego rodzinna Hiszpania! Aby mieć szanse na zwycięstwo musi zebrać wszystkich Hiszpanów! A jego ludzie muszą mieć świadomość, że nie ma odwrotu. Że stawiają wszystko na jedną kartę. Nie ma drogi ucieczki. Zwycięstwo albo śmierć. Okrutna śmierć z ręki azteckich wojowników. Hernán Cortés rozkazuje więc „spalić” swoje okręty. Wszystkie jedenaście okrętów. Tak głosi legenda. Tak namalowano na obrazach. Jak było naprawdę?
Hernán Cortés nie rozkazał spalić swoich okrętów. Był za rozsądnym dowódcą na takie szaleństwo. Rozkazał je częściowo rozebrać i zatopić. W sumie były nie do użytku, nie do szybkiego resju. Pozyskane drzewo wykorzystać do budowy fortyfikacji. Jeden, czy dwa okręty zostawić do komunikacji i do ściągania posiłków z Kuby. W razie niepowodzenia ekspedycji Hiszpanie mogliby się schronić w forcie; szybko wydobyć i naprawić kilka okrętów i… uciec na Kubę. Dobry wódz przewiduje każdą sytuację Nie rzuca się jak szalony z motyką na słońce. Ale legenda chce widzieć płonące okręty Corteza. Niech tak będzie. Skoro mają płonąć, niech płoną, po co się kłócić. Co więcej, wcześniej, przed „spaleniem” okrętów, Cortez spytał się swoich ludzi, czy chcą z nim iść? Nie musiał tego robić. Był ich dowódcą, był szlachcicem – hidalgo, z niższej warstwy szlacheckiej. Hernán Cortés mógł wydać rozkaz a opornych po prostu powiesić. Ale się spytał. Kto się bał, mógł płynąc na Kubę. Nikt, żaden z żołnierzy i marynarzy nie zrezygnował. Wszyscy jak jeden zdecydowali się na to szalone z pozoru przedsięwzięcie jakim się zdawał podbój imperium Azteków. Między innymi dlatego jego żołnierze tak bezgraniczni Cortezowi ufali. Bali się go, dyscyplina była sroga, bali, ufali i słuchali.
Ilu miał ludzi po „spaleniu” okrętów? Około 500, góra 600 żołnierzy i marynarzy włączonych do piechoty. Do tego jakieś 20 koni, czyli tyluż kawalerzystów. Kawalerzyści ważni nie liczbą, bo to tylko mniej nuż pluton kawalerii, ale psychologicznie. Aztekowie nie znali koni. Dla nich konie to były nieziemskie stworzenia. Bali się ich przeraźliwie, co Hiszpanie skrzętnie wykorzystywali. Wyobrażając sobie „armię”, czyli oddział Corteza (w sile mniej więcej batalionu) wyobrażamy sobie Hiszpanów w stalowych pancerzach i łódkowatych, stalowych hełmach z muszkietami i pikami w wielobarwnych mundurach. Tak wyglądali żołnierze, również hiszpańscy, owszem, ale mniej więcej wiek później, w połowie XVII wieku, w dobie wojny trzydziestoletniej.
Z jaką siłą Hernán Cortés dokonał podboju imperium Azteków? Podsumujmy. Żołnierzy z górą 600. Mniej więcej dwudziestu kawalerzystów i tyleż koni. Z tego około 100 strzelców: kuszników i muszkieterów. Ale w 1519 nie istniały muszkiety. Zbudowano je około sto lat później. Żołnierze Corteza uzbrojeni byli w arkebuzy. Arkebuz to przodek muszkietu z zapalnikiem lontowym: jest ciężki, nieporęczny, bardzo wolno się go ładuje. Kula ma wielki kaliber, potężny odrzut, który łamie kości nieostrożnego strzelca. Takich arkebuzów miał kilkanaście, z górą dwadzieścia. Główną bronią „palną” były kusze. Nie warto się tu śmiać. Kusza to straszna broń we wprawnym ręku. Jeśli chodzi o armaty, hiszpańscy konkwistadorzy uzbrojeni byli w około dziesięć armat, w tym te zdjęte z okrętów. Były to głownie lekkie falkonety. Ówczesne armaty czy wedle dzisiejszej miary – armatki strzelały pełnymi kulami z kamienia czy żeliwa. Dla nas to odpowiednik armatek strzelających na wiwat. Liczył się tu efekt psychologiczny: głośny wystrzał i kłęby dymu. Jeśli chodzi o pancerze, to również z tym było kiepsko. Poza oficerami jedynie nieliczni żołnierze nosili stalowe pancerze chroniące korpus. Były po prostu za drogie. Głównym, efektywnym uzbrojeniem żołnierzy Corteza była biała broń: szpady, rapiery, piki i halabardy. Którą to bronią posługiwali się bardzo sprawnie. No i bardzo groźne, śmiercionośne kusze, których konstrukcję Europejczycy doprowadzili do doskonałości. Kusze były znacznie niebezpieczniejsze niż ówczesne arkebuzy. Lecz to nie była kampania w Europie, gdzie taki oddział zostałby szybko wybity do nogi. Dla konkwistadorów kusze miały wielką wadę. Kusza strzela cicho. Jedyny hałas to śmiertelny krzyk trafionego bełtem człowieka. W kilkadziesiąt lat później muszkiet, następca arkebuza, wyprze kuszę z pól bitewnych. Nie patrzmy na to okiem dzisiejszym. Dla Corteza i jego konkwistadorów liczyła się broń palna: arkebuzy i działa. Strzelające głośno, z wytryskiem ognia z lufy, otoczone kłębami prochowego dymu. Zjawisko przerażające dla Azteków. Dla nich to było to tym samym, czym dla nas byłaby inwazja kosmitów. Nawiasem mówiąc my, ludzie także jesteśmy kosmitami. Więc inwazje kosmitów - ludzi to banalne wydarzenie w naszych dziejach.
To właśnie ową nieliczną bronią palną i tymi kilkunastoma koniami Hernán Cortés i jego żołnierze dokonali wyczynu jedynego w dziejach. Oddział w sile batalionu pokonał i podbił wielkie imperium Azteków. Hiszpanie zdobyli i zniszczyli stolicę imperium, miasto Tenochtitlán zakładając na ruinach własne miasto Ciudad de México, czyli Meksyk, dzisiejszą stolicę państwa Meksyk. Hernán Cortés oszukał, pojmał i kazał udusić jego władcę Montezumę II. I to wszystko w mniej więcej dwa lata. Biorąc pod uwagę ilość sił, dokonania Hernána Cortésa zaćmiewają podboje Aleksandra Macedońskiego, Juliusza Cezara czy innych wsławionych łupieżców, zdobywców.
Porównajmy dwa wydarzenie. Początek i koniec „wojny cywilizacji”, czyli hiszpańskiego podboju imperium Azteków. Połowa sierpnia 1519 roku. Hernán Cortés każe „spalić” swoje okręty i ze swoją mini armią, około 600 żołnierzy, rusza na wojnę, na podbój imperium Azteków. Lecz jego armia to nie tylko Hiszpanie, Europejczycy. Cortez wykorzystał te miesiące na przeciągniecie indiańskich plemion mających własne powody by (nie)lubić Azteków. Jego konkwistadorom towarzyszy armia indiańskich wojowników. Z każdym miesiącem większa. Takie plemiona jak Tlaxcaltekowie (Tlaxcaltecah, podobno wystawili 100 tys. wojowników do walki z Aztekami), pierwsi zwerbowani Totonakowie z okolic dzisiejszego Veracruz – miejsca lądowania Hiszpanów, Texcocanie, inne plemiona. Kiedy Hernán Cortés po dwóch latach wojny, 13 sierpnia 1521 roku dotarł pod mury stolicy imperium – miasta Tenochtitlán – jego armia liczyła około 100 tysięcy ludzi, z czego indiańscy wojownicy stanowili około 99.5 %! Niezły wyczyn, prawda? Hernán Cortés podbił indiańskie imperium Azteków głownie rękami Indian!
Czemu Indianie tak (nie)lubili Azteków. Najważniejsze to porwanie młodych mężczyzn, by składać ich w ofierze bogom. Wysokie daniny i dalej ekspedycje karnie na opornych połączone z okrutnymi karami, jak palenie żywcem, obdzieranie ze skóry, zrywanie paznokci, rozczłonkowywanie, masowe i bestialskie gwałty, i inne czyny, zwane dziś zbrodniami przeciwko ludzkości. Mieli swoje powody, przyznajmy, mocniejsze niż Polacy pod koniec okupacji.
Zatem początek wojny cywilizacji to lądowanie Hiszpanów na wybrzeżu Veracruz. Dwie cywilizacje. Spotkanie. Potem konflikt. Ta zła, europejska, chrześcijańska, o białym kolorze skóry i ta dobra, kwietna, aztecka, rodzima, indiańska o… nie białym kolorze skóry. Finał i koniec wojny cywilizacji to zdobycie stolicy Azteków, miasta Tenochtitlán przez armię Hernána Cortésa. A co Hiszpanie zobaczyli w stolicy Azteków i jak wyglądała ta wojna cywilizacji…? Która cywilizacja lepsza, która gorsza? I czy, o zgrozo! można porównywać cywilizacje? Wartościować. Wywyższać się! Poniżać te… gorsze! Kolorowe! Dziś to myśłozbrodnia.
Ciekawe, czy o takich historycznych konotacjach, w sensie wojny cywilizacji, pomyślał nasz ryży premier, gdy wspomniał „spalone” okręty Corteza? Jedyne o czym myśli nasz premier, to jak nie stracić władzy, jak oszukiwać sojuszników i jak przekonująco okłamywać wyborców. Robić im wodę z mózgu. Kłamać, im więcej tym lepiej. O naszym, ryżym premierze nie chce mi się ani myśleć, ani pisać. Mały cwaniaczek, w którym dziwne jest jedynie to, że tak długo utrzymuje się na szczycie.
Lepiej pisać o Hernánie Cortezie i jego zdumiewających podbojach, choć przyznaję pobudzony przez naszego kłamliwego polityczka klasy mikro. O tym potem. Nie dzisiaj. Na dziś starczy. O tym później. Jak Bóg da.
© Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie tekstu tylko za zgodą autora.
Dla chcących więcej polecam książkę:
"Kto może być zebrą i inne historie"
wydawnictwo: e-bookowo
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura