Trójpodział władzy, czyli czego wykształciuch nie wie, czego nie rozumie lub jak na ten temat kłamie.
Trudno dokładnie powiedzieć, co przeciętny "inteligent" w Polsce, wie na temat koncepcji trójpodziału władzy. Pewien natomiast jestem tego, że wie niewiele, a jeszcze mniej z tego rozumie. A nie jest to wiedza ani tajemna, ani specjalnie trudna do zdobycia.
Zazwyczaj w rozmowach na temat praworządności w Polsce, a raczej ładu konstytucyjnego - bo o to przecież tu chodzi, a nie o skuteczność ścigania i osądzania pospolitych przestępstw, bo to zagadnienie odrębne - pada argument o łamaniu zasady trójpodziału władz. Zarzut jest formułowany tak: władza wykonawcza i ustawodawcza starają się wpływać na władzę sądowniczą, co jest niedopuszczalne I ten wpływ, sam w sobie, jest już złamaniem zasady trójpodziału władz. Uważają bowiem, że trójpodział władz oznacza ich izolację i autonomiczność działania. Tak myśli zdecydowana większość wykształciuchów, pewnych swej racji. A przecież jest to nie tylko jawny fałsz, ale i dowód, że nic na temat liberalnego ładu demokratycznego nie wiedzą. Cała "wiedza" wykształciuchów w tej kwestii sprowadza się do znajomości kilku sloganów i takiegoż, sloganowego ich rozumienia. W sumie gorzej niż nic, bowiem brak wiedzy mógłby, choć niewielu z nich skłonić do lektury. Fałszywa "wiedza" zaś, prowadzi do bezrozumnego klepania sloganów.
Nie jest bowiem tak, i nigdy naprawdę nie było ( od czasów Republiki Rzymskiej, poprzez koncepcje Locke'a i Monteskiusza, aż po Madisona) by trójpodział władz był centralną zasadą. Głównym zagadnieniem i celem było zawsze: ograniczenie władzy politycznej. A później zapobieżenie, by którakolwiek władza zdobyła w mechanizmie konstytucyjnym pozycję dominującą. Trójpodział był tylko jednym z instrumentów, a nie celem ostatecznym. Innymi słowy, zawsze szło o to, by władzę osłabić poprzez jej podział. Następnie, by stworzyć taki mechanizm wzajemnego oddziaływania na siebie poszczególnych władz, by je zrównoważyć. Aby nawzajem trzymały się w szachu. A w końcu, by ograniczyć całkowity zakres władzy politycznej. Każdej władzy i każdego rodzaju władzy. Tak funkcjonujący mechanizm miał zapobiec despotyzmowi. Klasycznym dokumentem politycznym reprezentującym liberalny ład konstytucyjny jest oczywiście Konstytucja USA. To pierwszy dokument, w którym świadomie i w przemyślany sposób, stworzono prawny mechanizm wzajemnie równoważących się, trzech władz politycznych państwa.
Lektura samej Konstytucji USA pozwala od razu zauważyć, że władza sądownicza ( jak i pozostałe dwie ) wcale nie jest autonomiczna i nigdy taką być nie miała. Wręcz przeciwnie, miała być ograniczona wpływem pozostałych. Madison nazwał ten mechanizm mianem częściowego wpływu (partial agency). Jedyny, konstytucyjny organ władzy sądowniczej ( Sąd Najwyższy) w żaden sposób nie jest autonomiczny. Po pierwsze, sędziowie są mianowani ( za zgodą Senatu) przez Prezydenta. A nie wybierają się sami poprzez kooptację. Po drugie, Senat może dokonać impeachmentu sędziego. Senat występuje tu jako swoisty sąd. Po trzecie, Prezydent może uznać za niebyły każdy wyrok, każdego sądu w sprawach karnych. Przez blisko 200 lat te konstytucyjne instrumenty nacisku na Sąd Najwyższy były wystarczające, by władza sądownicza w USA nie uzyskała nadmiernej, czy dominującej pozycji nad legislatura i egzekutywą. Ale to się zmieniło wraz z powstaniem ( i rozkwitem przez ostatnie ponad 40 lat ) "doktryny żywego dokumentu". Tak bowiem nazwana została teoria prawnicza, mówiąca jak należy interpretować Konstytucję. A wedle niej należy interpretować zgoła odmiennie, niż chcieli tego Ojcowie Założyciele. Uważali oni, że interpretować Konstytucję należy tak, jak tekst rozumieli jej autorzy i ratyfikujący ją delegaci. Zasada ta zwana jest zasadą autentycznego, lub wiernego znaczenia (orginal intent).
Dominująca dziś doktryna "żywego dokumentu" głosi, że znaczenie pojęć zawartych w Konstytucji należy interpretować zgodnie z "nowoczesnym i progresywnym" ich rozumieniem. Co to oznacza? Ano tyle, że pięciu sędziów Sądu Najwyższego, stanowiąc większość może "wywnioskować" z Konstytucji byle co. Cokolwiek. Na przykład to, o czym Konstytucja całkowicie milczy, a jej autorom i ratyfikującym jej tekst delegatom, nawet się nie śniło. Dla przykładu: małżeństwa jednopłciowe.
I na tym polega jedna ze słabości amerykańskiej Konstytucji. Jej autorom ( o co trudno ich winić) nie przyszło do głowy, że sędziowie mogą sobie ubzdurać, że tekst Konstytucji można interpretować jak się chce. A prawdziwy kłopot w tej sytuacji polega nie na tym, że Sąd Najwyższy uzna jakąś ustawę za niekonstytucyjną, gdyż w jakiś dowolny sposób sobie Konstytucję zinterpretuje. Wtedy od biedy można uchwalić nową, podobną ustawę i spierać się z SN.
Kłopot pojawia się wtedy, gdy SN uzna "coś" za prawo konstytucyjne, a to "coś" wyduma sobie w talmudycznym "dowodzie" pięciu pobudzonych politycznie lub ideologicznie sędziów. To jest praktykowane w USA od lat 70ych, gdy lewacy uznali, że skoro nie mogą jakiegoś prawa uchwalić w Kongresie, to sobie "stworzą" to prawo w Sądzie Najwyższym. Tak powstało prawo do aborcji. Wówczas jedynym lekarstwem pozostaje zmiana Konstytucji. A to jest tak trudne, że prawie niemożliwe. I to jest druga słabość Amerykańskiej Konstytucji.
Słabościami amerykańskiej Konstytucji niech się martwią Amerykanie. My zaś mamy Konstytucję, choć napisaną w 200 lat po amerykańskiej, nieporównanie gorszą i dysfunkcjonalną w samym jej jądrze, czyli tam gdzie definiowane są władze RP, ich tryby wyboru, wzajemne relacje i zakres władztwa. Ale to już całkiem inna historia.
Komentarze