"I was taught to fight, taught to win, (...) but no one wants you when you lose" - "Nauczono mnie walczyć, nauczono mnie zwyciężać; nikt cię nie chce, gdy przegrywasz". Słowa piosenki Petera Gabriela i Kate Bush brzęczały mi w głowie, jak katarynka. Towarzyszyły każdemu czytanemu słowu salonowych komentarzy o niepełnosprawnym dziecku. Wybrzmiewały natrętnym rytmem przy każdej literze.
Uczą nas, jak zwyciężać. Uczą, jak być wielkimi, jak mieć wszystko pod kontrolą. Uczą, że powinniśmy całe życie być młodzi, zdrowi i bogaci. Gdy tak nie jest, natychmiast musi znaleźć się winny. Bo to przecież niemożliwe, by coś "samo się zrobiło". Niemożliwe, by istniał jakiś czynnik losowy, który sprawia, że nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować naszego życia.
"To jest sukces profesora Chazana" - powiedział w TVN profesor Dębski. Nie, panie profesorze. To nie jest sukces. Nie byłby nim nawet, gdyby prof. Chazan dokonał aborcji. I to nie profesor Chazan okaleczył to dziecko. To nie on doprowadził do niepełnosprawności. Raz na jakiś czas tak się zdarza. Po prostu. Niestety, to był właśnie ten raz.
Nauczono nas walczyć, więc walczymy. Niewielu z nas ma okazję wziąć broń do ręki - walczymy słowem. Słowo rani bardziej od miecza, więc ranimy. Ranimy tych, z którymi walczymy na portalach internetowych. Potem ze świata wirtualnego przechodzimy do świata realnego i ranimy tych, którzy stoją obok.
W jednej z dyskusji, ex-dziadek dwuletniego dziecka opowiada o swoim wnuku. O cierpieniach, jakich choroba wnuka przysporzyła rodzinie. O niepotrzebnych wydatkach, by przez dwa lata utrzymać go przy życiu. O tym, jakie wszystko byłoby lepsze, gdyby ktoś płód wyabortował... Poruszająca opowieść, nie pozwalająca przejść obojętnie. Poruszająca podwójnie - nie tylko śmiercią dziecka, ale i świadomością, że każdy z nas pozostaje sam ze swoimi ranami. Tych, na których pomoc liczymy, nie nauczono lizać ran. Nauczono walczyć - więc stają do walki. O chwilę spokoju, o dobre samopoczucie, które im zakłócamy swoim cierpieniem.
"No one wants you when you lose", "nikt cię nie chce, gdy przegrywasz". Tamto dziecko przegrało. Opis uszkodzeń ciała pobudza wyobraźnię. Zdjęcia są zbyt drastyczne, by je pokazać. Na Salonie tłum krzyczy, żądając kary dla lekarza, który w porę nie uśmiercił i nie zutylizował... Obrazek jak z horroru, gdzie tłum wieśniaków biegnie z cepami i widłami krzycząc "zabić!". Tyle, że to nie ciemny lud krzyczy. Ciemny lud płacze i się modli. Krzyczą jasno oświeceni. Ci, których nauczono walczyć i zwyciężać, ale nie nauczono przegrywać.
"(...) zmuszona była donosić do końca ciąży zdeformowany i chory płód. Okaleczył ją psychicznie, jak i fizycznie, bo poród musiał się odbyć poprzez cesarskie cięcie, gdyż istotka, która miała wyjść na świat miała głowę większą..." - pisze na Salonie wrażliwa kobieta. "Istotka"... Co wam to dziecko zrobiło, że nawet teraz odmawiacie mu człowieczeństwa, aż chciałoby się zapytać. Ale ja nie muszę pytać. Wiem, co zrobiło.
Pokazało, że nie kontrolujemy swego życia. Pokazało, że wszystko mamy tak ładnie poukładane, że panujemy nad wszystkim, możemy "regulować brwi i rzeki", możemy wpływać na zmiany klimatu... A jednocześnie jest w naszym życiu element niepewności. Braku kontroli. Czynnik losowy.
To dlatego tak gwałtownie domagamy się ukarania doktora Chazana. Tylko w ten sposób możemy odzyskać spokój. Tylko w ten sposób będziemy mogli żyć nadal w błogim przeświadczeniu, że jesteśmy panem swojego życia. Że to nie ślepy traf, nie zrządzenie losu, nie zapis w gwiazdach doprowadził do tak niechcianego przez nas zdarzenia, ale błąd człowieka.
Jesteśmy panami swego życia. I dlatego tak bardzo pragniemy śmierci tego dziecka - jak każdy despota, karzemy na gardle posłańca przynoszącego złe wieści. Wieści, że nie będziemy całe życie młodzi, zdrowi i bogaci. Że przyjdzie dzień, gdy w lustrze stanie biedny, stary, chory człowiek. Z twarzą, którą codzienność obdarzyła siecią zmarszczek. Z ciałem, na którym swe piętno odcisnęła choroba.
Przegrany, jak to dziecko. A my przecież nie umiemy przegrywać.
Ale bez obaw. To nie będzie trwało wiecznie. Niepełnosprawne dziecko umrze. Zostało mu może dwa miesiące życia. Jakoś wytrzymamy te dwa miesiące przypominania o własnej ułomności. Znowu będziemy walczyć i wygrywać, w pogardzie mając przegranych. Wiecznie młodzi, wiecznie zdrowi, wiecznie mogący zaspokajać swoje zachcianki. A gdy dotknie nas ból istnienia, znów pójdziemy do teatru obejrzeć sztukę antykonsumpcjonistyczną. I zamiast szeptać zapomniane dawno słowa "chleba naszego powszedniego", będziemy patrzeć na bułki walające się po scenie i złorzeczyć Bogu, w którego istnienie nie wierzymy. I zamiast wyśpiewywać "ma granice Nieskończony", pokażemy tej Nieistniejącej Istocie, że się Go nie boimy.
Już niedługo. Za jakieś dwa miesiące.
Inne tematy w dziale Kultura