Maciej Świrski Maciej Świrski
1968
BLOG

1 marca 1973

Maciej Świrski Maciej Świrski Polityka Obserwuj notkę 5


image

Las był zasypany śniegiem, gałęzie sosen uginały się pod obciążeniem, niepokalana biel a nad nią brązowo-zielone pnie drzew. Ani tropu, zwierzęta jeszcze nie wyszły, każde ukryte, czekając na tego pierwszego śmiałka, który swoim śladem zapisze ponowę, odnajdując instynktem i węchem ślad ścieżek codziennego obchodu. Cisza leśna i mroźna, jak gdyby przyroda zamarła w oczekiwaniu na naruszenie przez kogoś tego stanu zawieszenia w jakim trwała od chwili gdy śnieg zasypał świat, ten kawałek świata pomiędzy Sejnami a Augustowem.

W tej zupełnej ciszy, ciszy w której słychać było osypujący się pod własnym ciężarem śnieg, co jakiś czas dalekie i bliskie odgłosy kaskad spadającego z wysokości śniegu, a wszystko jakby wytłumione watą, w tej ciszy świtu styczniowego, na leśnej ambonie myśliwy czekał na zwierzę, które przyjdzie odgrzebać kopytem przyniesiony wcześniej, wiele razy , owies i siano, które, teraz przysypane, czekało na zgłodniałe aksamitne wargi daniela lub kozła. Myśliwy przyszedł wieczorem, przeczekał na ambonie do rana, zawinięty w koce, nie paląc, jedynie dla rozgrzewki pijąc żołądkówkę z termosu, żołądkówkę zmieszaną z herbatą. Ambona była dosyć obszerna, tak, że mógł się nawet zdrzemnąć, wyciągnięty na słomie. Żadne to było spanie, bo mróz doskwierał, ale czekał cierpliwie. Przed świtem ostrożnie wyciągnął sztucer z futerału, był gotów. Wyglądał przez strzelnicę, płaską szparę w odeskowaniu ambony i czekał. Z wysokości widział polanę, na której skraju było jego stanowisko. Wiedział z doświadczenia, że musi potrwać, zanim jakikolwiek zwierzę pojawi się w tym miejscu. Najpewniej najpierw jakiś szarak-zwiadowca przekica swoim wahliwym biegiem, klucząc między drzewami na samym skraju lasu, tam, gdzie poszycie jeszcze było na tyle duże, żeby go zasłaniało. Dopiero potem pojawią się ci na których czekał myśliwy. Zapadając się w świeżym śniegu przyjdą zwierzęta, a ich płowo-zielono-brązowe ciała nie będą się prawie wcale odróżniać od pni drzew, pomiędzy którymi będą szły. Delikatne aksamitne chrapy będą widoczne w szkłach lunety, będzie widział jak będą pochylone nad śniegiem wąchać przebijające się zapachy owsa i siana. I on wtedy patrząc na nie w celowniku, mierząc w to zwierzę będzie odczuwał równocześnie podniecenie i żal, gdy będzie naciskać spust, patrząc jak podcięte uderzeniem pocisku pada na ten niepokalany śnieg.

Myśliwy usłyszał raczej niż zobaczył ruch pod lasem po drugiej stronie polany. Przyłożył broń, w lunecie zobaczył ten kształt. Jeleń stał, wąchając i nasłuchując. Nie było wiatru. Trwało to długo, myśliwy odczuwał naprężenie mięśni, bo w momencie gdy złożył się do strzału nie miał wygodnej pozycji a teraz bał się poruszyć, żeby jakieś trzaśnięcie podłogi ambony nie spłoszyło zwierzęcia, wystarczyłby jeden trzask niewczesny, zanim on strzeli.  

Patrzył z góry, z odległości stu metrów na swoją ofiarę, i w tym skrócie i obrazie lunety zobaczył jakiś ruch z tyłu za zwierzęciem. Przesunął o kilka stopni lufę, żeby przyjrzeć się co to jest. Pomiędzy pniami w amfiladzie i śniegiem w tym półmroku świtu zobaczył człowieka, który wyglądał tak jak ze wspomnienia z młodości. Był ubrany w ciemnobrązowy kożuch, przepasany skórzanym pasem. Z tego ukosa widział jego głowę w futrzanej czapce z nausznikami i broń. Ale nie była to ani dubeltówka, ani sztucer. To była pepesza, taka sama, jakiej on używał wtedy.

Myśliwy przyglądał się przez swoją lunetę tej postaci, która jakby wychynęła z dawno zapomnianej przeszłości, a z nią razem przypomniał sobie ten strach i tę desperację, i tę nienawiść. I wiedział, że teraz już nie jest ważny ten jeleń, który właśnie ruszył przez polanę w stronę ambony, tam gdzie rozrzucona leżała pod śniegiem karma, wiedział, że teraz jest ważny ten człowiek, którego widział w lunecie. A ten, trzymając pepeszę przewieszoną na pasku przez szyję, opierając ręce na oksydowanej i wybłyszczonej lufie i drewnianej brązowo-żółtej kolbie patrzył na zwierzę, w ślad za nim i na ambonę, na której siedział myśliwy. Wydawał się zupełnie nieświadomy tego, że jest obserwowany, i to obserwowany przez celownik optyczny sztucera. Stał jak to wspomnienie z przeszłości i myśliwy wiedział, że musi go zabić, tak samo jak musiał zabić tego jelenia, który tak nagle przestał być ważny, a ważny stał się ten człowiek, którego sama obecność była obelgą i wyzwaniem, pokazaniem nieprzydatności myśliwego, tego że nie wypełnił swojego zadania, i że skoro ten człowiek tam jest to nie ma miejsca na niego.

Powoli odsunął bezpiecznik, wstrzymując oddech powoli zaczął naciskać spust, gdy nagle eksplozja rozerwała ambonę, a huk spłoszył pasącego się jelenia.Zerwał się galopem i na oślep pobiegł pomiędzy drzewa godnie niosąc poroże.

Dymiąca ruina ambony była rozrzucona na boki, a sterczały tylko wysokie drewniane drągi podstawy. Człowiek z pepeszą przeszedł przez polanę śladami jelenia. Podszedł do leżącego wśród zgliszczy korpusu człowieka w zielonej kurtce, z oberwanymi nogami i głową. Pochylił się nad nim, odwrócił go na plecy, sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki na piersi i wyciągnął portfel. Rozłożył go, zdejmując rękawice, parując na mrozie znalazł czerwoną książeczkę i otworzył ją. 

Pan generał służby bezpieczeństwa Jerzy Dembskii. No tak, jednego mniej. 


Potem schował do kieszeni nadajnik detonatora, składając teleskopową antenę, przeszedł nad trupem, przekroczył go i zniknął w zaroślach.

www.szczurbiurowy.com

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka