Tym razem postaram się nieco krócej i bez akcentów politycznych. A przynajmniej bez takich narzucających się na pierwszy rzut oka.
Otóż już od jakiegoś czasu zadziwia mnie przejawiana przez wcale nie tak małą część społeczeństwa chęć i umiejętność do wykazywania się stanowczym poglądem na temat każdego niemal, poruszanego w mediach bądź w zwykłych międzyludzkich rozmowach, zagadnienia.
Tak jakby ludzie nie mieli świadomości, że ich głębokie przekonanie o własnej nieomylności przesłania im tak naprawdę trzeźwy osąd, nie dopuszczając w żadnym razie do uwzględnienia sensownych argumentów wyrażanych przez osoby o przekonaniach odmiennych. Bo o nonsensownych nie wspominam.
Jeśli ktoś opowiada mi na ten przykład o tym, że powinniśmy niezwłocznie wymienić rząd (o którym nie omieszkałem jednak przy tej okazji napomknąć:) bo przez jego działania i skład nikt nas w Europie nie lubi, to mogę go co najwyżej odesłać do tych, którzy w dzieciństwie, w szkole lub w domu, nie zapoznali go z podstawowymi zasadami logiki i zdrowego rozsądku, nie nauczyli rozumować zgodnie z owymi prawidłami i nie dołożyli do tego odpowiedniej dawki wiedzy historycznej, który to zasób winien takiego jegomościa uformować odpowiednio do życia i dać mu możliwość zrozumienia toczących się w jego otoczeniu procesów i to nie tylko i wyłącznie tych zahaczających o jego własne podwórko.
Fascynuje mnie ilość ludzi funkcjonujących na co dzień np. w tzw. social mediach w myśl zasady „nie znam się więc chętnie się wypowiem”. Faktem jest, że przy obecnym zalewie mniej lub bardziej przeinaczonych informacji otorbionych całym balastem fakenews’ów trudno jest się samodzielnie połapać w tym, który element tego zestawu znajduje się możliwie najbliżej obiektywnej prawdy wraz z jej wszystkimi - zawiłymi nieraz - aspektami, o których wymowie decydują częstokroć dość subtelne niuanse.
Dlatego na własny użytek już jakiś czas temu ukułem teorię, zgodnie z którą w natłoku bodźców, którymi bombardują nas media i przy ograniczonej ilości wolnego czasu, niezbędnego do ich solidnej weryfikacji, winniśmy przede wszystkim lokalnie polegać na przekazach, które docierają do nas niejako organoleptycznie z otoczenia, w którym żyjemy, globalnie natomiast starać się bazować na uwiarygodnionych w taki czy inny sposób źródłach, oczywiście w miarę regularnie owe źródła weryfikując. Pozwoli nam to z jednej strony nie wykrzywić sobie oglądu całości nadmiernym subiektywizmem, a jednocześnie nie zatracić się do imentu w medialnym matriksie.
Oczywiście w tym przypadku, jak i zresztą w wielu innych, diabeł tkwi w mniejszym stopniu w szczegółach, a w większym w proporcjach. Przykładowo człowiek, który całe życie pracował tylko i wyłącznie na roli nie będzie równie dobrze zorientowany w branży hutniczej jak wieloletni pracownik owej gałęzi przemysłu. Jednocześnie jednak u tego drugiego osobnika ogląd hutniczej rzeczywistości może być nieco przekoszony jego własną perspektywą wymuszoną sytuacją życiową, chęcią obrony własnych interesów itp.
Podsumowując: aby zachować w miarę obiektywny i zgodny z rzeczywistością pogląd na otaczający nas wszechświat polecałbym przede wszystkim czerpać informacje ze swojego bezpośredniego otoczenia, podpierając się opiniami osób dobrze osadzonych w którymś z tematów obejmujących zagadnienia specjalistyczne, najlepiej z kilku źródeł, z zachowaniem w miarę możliwości przynajmniej nieco odmiennej ich perspektywy (dla przykładu ocena kondycji i sposobu funkcjonowania danej firmy w zestawie – szeregowy pracownik fizyczny – pracownik średniego szczebla – ekspert piastujący stanowisko kierownicze, ewentualnie również klient + kooperant)
Wracając do tematycznego meritum, z codziennego doświadczenia można wywnioskować, że niezbyt wielu spośród chociażby użytkowników Sieci zwykło stosować się do tych zasad. Za to nagminnym stało się ferowanie kategorycznych sądów w kwestiach, które częstokroć takiej stanowczości nie wydają się wymagać.
Weźmy pierwszy lepszy przykład z ostatnich dni – sprawa fajerwerków. Zastanawia mnie ten wewnętrzny imperatyw ciągnący wypowiadających się na wskazany temat w stronę tego czy innego ekstremum.
Z jednej strony miłośnicy zwierząt oskarżający przeciwną stronę o bestialstwo i bez mała ludożerstwo (choć może w kontekście naszych braci mniejszych i ja sam się tutaj nieco rozpędziłem przy drugim z powyższych określeń), z drugiej miłośnicy hucznej zabawy drwiący z „pięknoduchów”, pewnikiem wegan i dziwolągów.
Nie bardzo jestem w stanie pojąć po co brnąć w stronę skrajności w tak w gruncie rzeczy błahej sprawie, a było to przy okazji przełomu roku zauważalne zjawisko także w przypadku przynajmniej kilku doświadczonych publicystów, nie wspominając o różnej maści celebrytanach.
Osobiście jedynymi „fajerwerkami” jakie miałem okazję użytkować były te odpalane swego czasu służbowo z pistoletu sygnałowego, w ciągu swojego żywota znajdowałem się w posiadaniu kilku zwierząt – tych bojących się huku panicznie i tych nie bojących się wcale, a sam od czasów studenckich praktycznie Sylwestra nie obchodzę w żaden sposób, poza może symboliczną lampką szampana z najbliższymi, wychodzę bowiem z założenia, że niespecjalnym powodem do radości jest nagłe przypomnienie oczywistego faktu, że oto każdemu z nas przybyło jeszcze jeden rok stażowego z nieodłącznym obniżeniem kondycji fizycznej (a niejednokrotnie niestety również i umysłowej) w drodze ku nieuchronnemu wykonaniu ostatniego ćwiczenia gimnastycznego pod postacią skoku do trumny z wyprostem.
Ale mimo całej uciążliwości sytuacji związanej z praktykowanym dość nagminnie stosunkowo hucznym zakończeniem roku, jestem w stanie jakoś pogodzić się z upodobaniami do tego rodzaju form świętowania przejawianymi przez niemałą przecież część populacji. Wychodzę z założenia, że od tego jest się właścicielem psa, kota, chomika czy złotej rybki, aby móc odpowiednio zająć się swoim osobistym zwierzęciem także, a może zwłaszcza w tych trudnych dniach.
Podobne podejście do zagadnienia wymaga być może jakiejś dozy empatii czyli takiej cechy, o której posiadanie sam siebie jakoś bym w innych sytuacjach w przesadnych ilościach nie posądził. Ale tym bardziej oznaczałoby to, że się da.
Wyłączając rzecz jasna naprawdę ekstremalnie durne i zasługujące na potępienie (najlepiej pod postacią natychmiastowych, nieuchronnych oraz odpowiednio solidnie dozowanych - ku lepszemu zachowaniu w pamięci winowajcy - bęcków:) pomysły różnej maści imbecyli rzucających petardami prosto pod nogi istot żywych – niezależnie od tego czy pod tym terminem kryją się ludzie czy też zwierzęta, można rzec, że nie opowiadając się w tej sprawie wyraźnie po żadnej ze stron, wychodzę zwyczajnie z założenia, że od tego mamy rozum i wolną wolę aby umieć nauczyć się koegzystować ze sobą w społeczeństwie pomimo dzielących nas różnic, zwłaszcza w tak nieistotnych kwestiach jak różnorakie, niespecjalnie kolidujące ze sobą, sposoby na świętowanie końca roku.
Istnieje w końcu cała masa innych, o wiele bardziej ważkich dziedzin, co do których różnice w poglądach stawiają nas w postawie konfrontacyjnej wobec siebie nawzajem w sposób zupełnie wystarczający.
I moim skromnym zdaniem w niektórych spośród nich czasami faktycznie nie warto stawiać choćby kroku w tył. Ale większość z naszych codziennych spraw naprawdę do tego rodzaju kategorii nie sposób zaliczyć.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo