Teutonick Teutonick
1256
BLOG

Polska - statek pijany(ch)

Teutonick Teutonick Socjologia Obserwuj temat Obserwuj notkę 31
   Do popełnienia niniejszego tekstu skłoniły mnie codzienne doświadczenia związane z koniecznością obcowania z ludźmi znajdującymi się w różnym stadium upojenia alkoholowego. Ludzi nieraz okrutnie przez ów specyfik wyniszczonych, tkwiących w bezwzględnych szponach choroby alkoholowej, zalegających na osiedlowych ławkach lub nieraz pod nimi, przedstawiających sobą obraz nędzy i rozpaczy. Ale także tych, którzy zwykli znieczulać się od święta, stanowiąc za to naówczas częstokroć zagrożenie dla siebie i ludzi otaczających ich wokół. Tych wszystkich weekendowo-festynowych, tyleż okazjonalnych, co nieobliczalnych zombie’ch, w sąsiedztwie których jesteś zmuszony odgradzać od tychże jegomościów samym sobą własne dzieci i to bynajmniej nie dla uniknięcia ewentualnego zgorszenia milusińskich przykrym widokiem, jaki sobą przedstawiają, a zwyczajnie dla osłony przed możliwym zachwianiem równowagi u danego delikwenta lub też jakimś kolejnym z nieprzewidywalnych pomysłów, który łatwo może zrodzić się u tego czy innego upojonego pacjenta pod kopułą. Zwyczajnie mam dość brania poprawki na tych wszystkich okolicznych wykolejeńców (bo tak ich zwykłem nazywać), którzy swe frustracje, kompleksy czy inne życiowe niedostatki zwykli tą właśnie metodą leczyć w jedyny im znany sposób. Mam również dość na ten przykład schodzenia takim typkom z drogi, celem uniknięcia późniejszych ewentualnych reperkusji, będących efektem adekwatnych do zaczepnych zachowań reakcji, kiedy okazuje się, że dopiero co otrzeźwiony średniej mocy klepnięciem delikwent leci w te pędy na najbliższą gubernię, przedstawiając się jako poszkodowana niewinna lelija. O powodowanych zbytnim zamiłowaniem do wiadomej substancji, dziejących się częstokroć w czterech ścianach dramatach tak wielu rodzin, staczających się nieraz prostą drogą w sam środek piekła, stanowiącego podręcznikowy wręcz przykład koszmaru ludzkiej egzystencji, której towarzyszą kompletna degrengolada i rozkład więzi międzyludzkich, nawet nie warto wspominać.
   Zdaję sobie w pełni sprawę, że uzależnienie od C2H5OH (jak zwykł określać ów specyfik w swoich notatkach, zmagający się swego czasu ze zbytnim do niego pociągiem mój śp. Ojciec) to dolegliwość chorobowa, która dodatkowo potrafi przyjmować przeróżne postaci. Znam takich, którzy pomimo niewątpliwego tkwienia w okowach nałogu potrafią znakomicie na co dzień funkcjonować, nie staczając się bynajmniej na samo dno, pijąc zawsze za swoje, a do tego zapewniając swym rodzinom godne pod względem materialnym życie. Tak jakby potrafili utrzymać na smyczy tego demona, który zwykł czyhać na nich pod każdym mijanym nocnym sklepem. Znałem nawet takich, alkoholasów starej daty, którzy przez okres Wielkiego Postu potrafili nie wychylić ani kropelki, zapewniając sobie tym samym przynajmniej raz w roku własnego pomysłu detoks. Posiadam dość obszerny obraz tego wszystkiego tym bardziej, że sam swoją przygodę z alkoholem zacząłem dość wcześnie, tak jak i stosunkowo wcześnie rozpocząłem walkę o wydobycie się raz na zawsze z obszaru, w którym zwykł władać on siłą własnego przyciągania. Pamiętam gdy będąc w ósmej klasie w ramach sylwestrowych eksperymentów zdecydowałem się wychylić na pusty żołądek 12 browarów, zapijając to umieszczoną w piersióweczce okowitą, udostępnianym przez przygodnie napotkanych w okolicach północy przechodniów szampanem i pitym z gwinta rumem, którego butelczyna krążyła wśród kilku starszych znajomków, obsiadających krawężnik na rynku mego rodzinnego miasta. Na tym krawężniku zresztą już wtedy zostałem leżeć i tylko przytomności ówczesnych kolegów zawdzięczam, że nie zaliczyłem w owym czasie debiutu w gościnnych podwojach najbliższej Izby Wytrzeźwień.
   Po takim wstępie w dorosłość mogło już być tylko lepiej. Ale był czas kiedy wszelkie skombinowane różnym sposobem środki szły zwyczajowo na przelew. Na szczęście już wtedy wychodząc z założenia, iż ów płynny eliksir jako jedyny jest uświęcony starosłowiańską tradycją, nie próbowałem sięgać po inne rozweselacze, jako głęboko z ową tradycją niezgodne. Z czasem żywiej wnikając w czynne uprawianie sportu, rozpocząłem stopniowe samoograniczanie się w tej rozrywkowej materii. Pierwsza próba została podjęta wraz z rozpoczęciem studiów, kiedy usiłowałem spożycie, przynajmniej tych nieco wyżej oktanowych trunków, ograniczyć jedynie do weekendów. Z uwagi chociażby na zakwaterowanie w akademiku, w ramach studiów dziennych, na które otrzymywałem rentę rodzinną po nieżyjącym już wtedy od kilku lat Ojcu (na szczęście nie było mu dane doczekać także owej wyżej wspomnianej nocy z jakże huczną formą świętowania przeze mnie nadchodzącego Nowego Roku), oczywiście owa próba musiała spalić na panewce. Kolejne obostrzenia zacząłem nieco później wprowadzać nieco z drugiej mańki, ograniczając spożycie płynów kilkuprocentowych. Dopomogły zdobywane kolejne kategorie prawa jazdy i chęć uniknięcia utraty nietanich przecież uprawnień (wcześniej, co wspominam z narastającym wstydem, zdarzało mi się zasiąść za kółkiem po paru głębszych, przy czym osobiście, przy całej swojej bezmyślności, uznawałem wówczas, że owe dawki nie mają wpływu na postrzeganie przeze mnie otaczającego świata oraz własny czas reakcji). Jednak nie było łatwo. Spotykając się ze znajomą ekipą w takim czy innym lokalu oddalonym o kilka ulic od miejsca zamieszkania, wolałem wsiąść do auta aby mieć dogodne alibi na notorycznie pojawiające się pytania o to z jakich to tajemniczych powodów „ze mną się nie napijesz?”, czy wręcz - unikając tym samym okoliczności skutkujących śmiertelną obrazą - móc odsuwać od siebie stawiane przez tego czy owego na blacie pięćdziesiątki. Z czasem, będąc już w okolicach trzydziestki, doszedłem do etapu, którego nie można było nazwać stuprocentową abstynencją, ale który ograniczał ilość spożywanego alkoholu jedynie do dawek konsumpcyjno-degustatorskich. Na szczęście nastąpiło to jeszcze przed rynkowym wysypem różnego rodzaju wódek gatunkowych i wszelkiego typu „rzemieślniczych” wynalazków rodem z „rodzinnych browarów”, w przeciwnym razie byłoby mi pewnie niezwykle trudno ograniczyć ową „konsumpcję”. Udało mi się wydobyć z tego bagna samodzielnie, niejeden z ówczesnych kompanów jest już po regularnym odwyku, o wielu innych nie mam dziś przybliżonych wieści, kilku spoczywa w parku sztywnych.
   Jednak od owego czasu, samemu mając również w bliższej i dalszej rodzinie przykłady tego co potrafi zrobić z człowiekiem przedmiotowy magiczny napój, mam wrażenie, że z każdym rokiem coraz bardziej odczuwam odrazę do ludzkich zachowań wywołanych przez środki, które w jakiś sposób modyfikują świadomość. Można by zacząć od zwykłej kawy, co do której picia nigdy nie dałem się przekonać, a skończyć na mniej lub bardziej twardych prochach, ze szczególnym uwzględnieniem tak popularnych ostatnio „eksponatów kolekcjonerskich”, którym podobnież wydał swego czasu wojnę nasz jewropejski krul Julian, a których mniej lub bardziej tragiczne żniwo mogliśmy obserwować latami na polskich ulicach, dopóki za ludzi organizujących ich oficjalny obieg nie zabrała się obecna koalicja rządząca. Oczywiście czarny rynek posiada nadal rozmiary oceanu, jednak nikt nie zaprzeczy, że w naszym pięknym kraju nadal najbardziej popularny antydepresant stanowi ten dostępny w różnych odmianach w każdym posiadającym koncesję osiedlowym sklepiku. I zdaję sobie sprawę, że to nie jest jedynie polska specyfika. Że to nie - tak jak chciałby ten czy ów cwelebryta - jedynie Polacy są pijani, brudni, „fatalnie ubrani” i śmierdzą. Ale jako mieszkającemu pośród rodaków i mającemu na sercu także ich własny dobrobyt i pomyślność, tym bardziej boli mnie owo samookaleczanie, które sami sobie urządzamy. Wiem, że jakiekolwiek kolejne odsłony prohibicji mogłyby jedynie napędzić szarą strefę także w tej materii, ale wzorem jedynego chyba sensownego przepisu przeforsowanego przez poprzednią, słusznie minioną władzę, w postaci zakazu palenia w lokalach użyteczności publicznej, chciałbym aby państwo polskie, nie mając jedynie na uwadze doraźnych zysków z akcyzy, odznaczało się nieco większą dalekowzrocznością i w sytuacji gdy w samym - zamienionym przez lokalne władze w jeden wielki dom uciech - jagiellońskim Krakowie, znajduje się ponoć więcej punktów sprzedaży alkoholu niż w całej Finlandii, dążyć przynajmniej w tym obszarze do zastosowania rozwiązań skandynawskich, nie odrzucanych jako błędne z samej definicji wynikającej właśnie z regionu pochodzenia. Ku chwale Rzeczpospolitej i ku możliwie jak najmniej mąconemu przez przeróżnych przygodnych pijaczków dobrostanowi następnych pokoleń Polaków.



http://www.dziennikzachodni.pl/serwisy/kosciol/a/100-dni-bez-alkoholu-apel-biskupow-do-polakow-na-stulecie-odzyskania-niepodleglosci,13377667/

Teutonick
O mnie Teutonick

szydercza szarańcza

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo