Teutonick Teutonick
832
BLOG

O Śląsku, ale i o Europie czyli kwestia różnic w standardach

Teutonick Teutonick Polityka historyczna Obserwuj temat Obserwuj notkę 40

   Gwiazda naszego niezrównanego schrecklich Scheta niezmiennie ostatnim czasem błyszczy jaskrawym blaskiem na naszym krajowym firmamencie, a należałoby przy tym nadmienić, że w nieodległej przyszłości może być jedynie lepiej*. Bodajże nie dalej jak przedwczoraj, odnosząc się do wypowiedzi premiera, który mówiąc o przemysłowej części Śląska, nawiązać raczył do własnych „śląskich” doświadczeń, Szablozęby nie omieszkał popisać się daleko posuniętą nieznajomością geografii, jakoby nie rejestrując podziału na Śląsk Dolny i Górny z jego historyczną (jako całości) stolicą pod postacią prapiastowskiego Wrocławia, z którego zresztą ponoć sam się wywodzi. Ale jak tutaj wymagać od „lwowskiego żulika” znajomości skomplikowanej historii śląskiej krainy. Dla niego nawet nazwa jego - ulubionego ponoć - klubu miała od zawsze jak widać jedynie charakter dekoracyjny. Ale za to jak twierdzi, robiąc na tę okazję - wzorem pewnego jewropejskiego pajaca - za podwórkowego króla stadionowego młyna, „nie widywał” on w swoich „gniewnych latach” na Oporowskiej urzędującego premiera, jak rozumiem mając monopol na „bywanie” na meczach, względnie wpływ na selekcję wpuszczanych tam osób. Być może zresztą pan premier również go tam nie widywał. Historia zna takie przypadki. Zwłaszcza, że gdy mości Schet z pozycji prostego szalikowca urósł już do roli klubowego prominenta, trudno byłoby dostrzec mu jakiegokolwiek zwykłego śmiertelnika z wyżyn loży honorowej. Ale zdaje się, że premier opowiadając o swoim uczęszczaniu na mecze, mówił o nieco wcześniejszych czasach, a u idącego przez wieś Grzesia nastąpiło, jak to zwykle u niego bywa, klasyczne pomieszanie pojęć.
   Nic to w sumie dziwnego w wykonaniu człeczyny, któremu – jeśli wierzyć przeróżnym, sfrustrowanym rzecz jasna, niewątpliwym paszkwilantom w osobie chociażby Grzegorza Brauna – już dawno pomyliło się dziedzictwo Solidarności (nie wspominając już nawet o jej Walczącej odmianie), ze schedą po tzw. układzie wrocławskim. Długo by o tym można było rozprawiać, jednak nasz bohater tymczasem nie zwykł zasypiać gruszek w popiele, zdobywając się na kolejną złotą myśl recenzującą wypowiedź premiera, traktującą mianowicie o tym, jak to Morawiecki junior składa obietnice, których i tak nie ma zamiaru spełnić. Cóż – jak widać każdy zwykł sądzić po sobie. A skoro już o sądzeniu mowa, to bardzo odznaczył się nam ostatnio w mediach kolejny mędrek z grona nadzwyczajnej kasty, piastujący zresztą zaszczytny stolec prezesa stowarzyszenia „Justytucja” (czy jakoś podobnie), odgrażając się wszem i wobec, że „wszyscy poniesiecie odpowiedzialność” i w ogóle „jak dojdziemy do władzy…” (tzn. jak już rzecz jasna Szablozęby wraz ze swoją wesołą menażerią dojdą do władzy), to łby będą spadać jeden za drugim i takie tam - nomen omen bynajmniej absolutnie nieantysemickie - farmazony. Jednak odchodząc od, darzonych przez całą zdrową (nie zaczadzoną jeszcze pisowską duszną propagandą) część narodu niebywałą wręcz estymą i całkowicie rzecz jasna apolitycznych sędziów i koncentrując się na powrót na radosnych poczynaniach niezwykle łobywatelskich kułalicjantów, trzeba by wspomnieć, że jak powszechnie wiadomo „w terenie” w ślad za premierem tudzież innymi prominentami obozu rządzącego podąża nie tylko sam jeden Niszczycielski Grigor, gdzieniegdzie w zastępstwie wysyłając w bój pomniejszy element. Na ten przykład w mieście Lublinie na spotkanie z ex-premier Szydło tamtejszy „ludowy” (nie mylić z komisarzem ludowym) marszałek województwa wyprowadził (a może jednak pod groźbą nieuchronnych kar wygonił – tu zdania są podzielone) z transparentami i w gustownych koszulkach cały personel swojego znamienitego urzędu, czyli wszystkich niemalże własnych krewnych i znajomych. Były głośne okrzyki, było skandowanie, były i przepychanki czyli to wszystko co jak najbardziej panom urzędnikom i paniom urzędniczkom „w codziennej służbie publicznej” w godzinach pracy przystoi. Będą też zapewne stosowne gratyfikacje, choć być może dopiero przed niechybną wyprowadzką z murów tak gościnnego dotąd gmachu Urzędu Marszałkowskiego.
   Na tle tego rodzaju wybryków jako nie mniej groteskowa jawi nam się działalność co najmniej kilku innych sław polityczno-medialnych. Pierwszy z brzegu rzecz jasna nasuwa się „z krwi i kości warszawski” kandydat ze swoimi zwierzeniami na temat tego jak to – nawet zasiadając na prezydenckim urzędzie – we wszystkim ma zamiar słuchać się żony, która podobnież „nie wyobraża sobie” żeby ów pantofelek miał zostać jej szefem. Pozostaje więc pytanie na kogo w istocie „wahszawiacy z khwi i kości” mieliby głosować – na pasikonika Czaskosia czy na jego - jak widać trzymającą go na dość krótkiej smyczy - małżonkę. Póki co ów niedoszły prezydent jak widać prowadzi z własną ślubną wyczerpujące pertraktacje, serwując przy tym znany już bełkot pt. „rozmawiam z nią, że trzeba dyskutować”, zapewniając zarazem, że żadnej czystki w warszawskim ratuszu nie będzie. No doprawdy, cóż za niespodzianka – tak czy inaczej wszystkie bufetowe koleżanki i całe to kamieniczne towarzystwo najpewniej odetchnęło z ulgą, mobilizując się całymi rodzinami na nadchodzące wybory. Nie mniej smakowitym kąskiem pozostaje jednak persona kolejnej „pani domu” i byłej „politycznej dziewicy” zarazem, której (mimo, że po - skutkującym stosownymi krokami natury prawnej - maderskim wypadzie, postanowiła wydoić pana ex-męża na sute alimenty, aby wspólnie z pewnym czołowym krajowym stand-upowcem układać sobie dalszy żywot w tymże „patchworkowym” stadle, w oparciu o skromną sejmową pensyjkę i pobierane - wbrew swoim własnym przekonaniom, a więc z ciężkim bólem serca - 500+) wzorem Krysi Jandy nadal ponoć nie stać na sprzątaczkę. Jednym słowem wyszedł nam piękny zestaw – wykrzywiający się nieustannie do kamer w sardoniczno-chłopięcym uśmieszku, o niczym nie mogący samodzielnie zdecydować nawet pod własnym dachem papuciok i - pokazujący całym rzeszom „nowoczesnych kobiet” jak można sobie radzić w życiu - dziobato-parchaty blond papudrok z wydatnym przodozgryzem. Doprawdy, można pogratulować łopozycji jej znakomitych zasobów kadrowych.
   Pomieszania pojęć doznają jednak również nasze jewropejskie instytucje dobroczynne, z kolejnymi wielce czcigodnymi trybunałami na czele, którym nic tak nie leży na sercu i wątrobie jak nasza polska pomyślność, którą gwarantuje jedynie pełna praworządność oraz poszanowanie świętej kwaśniewskiej konstytucji. Po kolejnych perturbacjach związanych z którymś już z kolei pobiegnięciem na skargę do trybunału luksemburskiego („proszę panią, bo on się przezywa”), uskutecznianym przez – że ośmielę się zacytować klasyka – coraz to nowego pana Piegłasiewicza z Psiej Wólki, przyszedł czas dla odmiany na popis w wykonaniu trybunału sztrasburskiego, który też nie zamierza przecież pozostać w tyle, jeśli mowa o obronie wolności i demokracji w faszyzującej się z każdym dniem i tygodniem Polsce. Oto okazuje się, że w przypadku podejrzenia popełnienia przestępstwa, w wyniku którego ktoś postradał swój żywot, ostateczna decyzja o umożliwieniu bądź też nie przeprowadzenia ekshumacji denata, winna leżeć odtąd w gestii członków rodziny, gdyż w przeciwnym wypadku będziemy mieli do czynienia z „pogwałceniem”, a więc wedle najnowszej #mitułowej wykładni - przestępstwem jeszcze straszliwszej wagi niż na ten przykład zabójstwo, co obecnie nie wydaje się już być tezą jakoś szczególnie kontrowersyjną, skoro już dziś w niektórych krajach za sam gwałt można zarobić równie wysoki wyrok jak za gwałt połączony z zabójstwem, co jak się zdaje z kolei musi nieodmiennie skłaniać potencjalnych łowców-sprawców do popełniania hurtowo jednego i drugiego w nierozłącznym zestawie chociażby po to, aby za jednym zamachem „zaznać frajdy” i pozbyć się świadków, którzy mogliby się przyczynić do późniejszej identyfikacji, a co za tym idzie również ewentualnego skazania takowego jednego z drugim desperata.
   Nie jest to zresztą jak widać stanowisko odosobnione, skoro już przecież całe lata temu w reakcji na gromki wrzask poparty wyciągniętymi z… niech będzie, że skądinąd, naprędce wydumanymi argumentami, nie tyle rodzin, ile „współziomków” potencjalnych ofiar, zaprzestano ekshumacji w Jedwabnem, która mogłaby nieopatrznie wskazać jej realnych sprawców. Pozostaje pytanie czy wzmiankowana przesądzająca opinia członków rodziny będzie równie wiążąca w przypadku, gdy właśnie w łonie owej rodziny znajduje się podejrzany dokonania czynności, które skutkowały zgonem potencjalnie ekshumowanego. Ciekawym bardzo cóż na takie zapytanie odpowiedziałby Wysoki Trybunał. Pomijając już wskazanie rodziny właściwej do podjęcia takowej decyzji w sytuacji, gdy w trumnach ofiar dochodzi do masowych zamian i mieszania ciał. Grupa najbliższych której z ofiar miałaby w takich razach posiadać decydujące słowo? Bo jak rozumiem instytucje państwa (za czasów niefrasobliwych rządów wesołego Donka tak czy inaczej nie działającego w tej sprawie, jak zresztą w wielu innych, do których rozwiązywania były niejako wraz z imć premierem - z racji  chociażby sprawowanego przezeń urzędu - powołane) tutaj wykluczamy. I czymże jest ów (któryż to już z kolei?) wyrok jeśli nie całkowitym pomieszaniem pojęć i porządków? Byleby tylko dołożyć tym wierzgającym polaczkom, byleby tylko zrobić na złość znienawidzonym kaczystom, byleby tylko…
   Na szczęście w oświeconej Jewropie dowala się nie tylko naszym własnym faszystowskim rządom, jest przecież jeszcze złowrogi Orban i reprezentowane przezeń nieszczęsne Węgry, jęczące dziś pod jego bezprzykładnie okrutnym jarzmem, co do którego to państwa, aby tylko można było zastosować sławetny artykuł siódmy, dopuszczono się w Parlamencie Europejskim czegoś na kształt „kreatywnego sposobu liczenia głosów”, przetestowanego już zawczasu przy okazji wniosku o odwołanie naszego dzielnego Richarda Czarneckiego z funkcji wiceprzewodniczącego tejże znamienitej instytucji, którą w swoim czasie w dość adekwatnych słowach podsumował był, pozornie niezastąpiony (bo jak się okazuje mogący po dobrowolnej abdykacji poszczycić się w sprawowaniu brukselskiego mandatu godnym następcą w osobie Sośnierza-Juniora) niedoszły król J.K-M. Jak więc widzimy oświecone europejsy, tak usilnie starające się rozliczać dobrane według niezwykle starannego klucza kraje Wspólnoty (ale i takie nadal pozostające poza zasięgiem jej politpoprawnych macek) ze stosowania prawideł świętej demokracji liberalnej, miałyby przy odrobinie uczciwości (tak, wiem – jakże by można oczekiwać od owego towarzystwa posiadania takowych przymiotów choćby w formie szczątkowej?) także i na własnym podwórku sobie samym wiele w tej kwestii do zarzucenia. Tak więc po raz kolejny wychodzi na to, że w tymże przypadku mamy do czynienia z klasycznym „uczył Marcin Marcina” lub jak kto woli z kalizmem spod znaku powiedzonka „co wolno wojewodzie…”. Dla odmiany można podać tu jako ciekawostkę, że w dalekiej Francji tamtejsi przedstawiciele kast nadzwyczajnych nakazali niejakiej Marine Le Pen poddanie się przymusowemu badaniu psychiatrycznemu, nie dając wiary, iż jej sceptycyzm czy może raczej realizm wobec dalszej tolerancji dla wybryków różnorakich ciekawych jednostek spod znaku Państwa Islamskiego, może wynikać z innych pobudek niźli ewidentne problemy natury psychiatrycznej u mości sceptyczki-realistki. Wygląda na to, iż stara dobra sowiecka szkoła z psychuszkami dla niepokornych i nieprawomyślnych, zwyczajowo dotkniętych „schizofrenią bezobjawową”, właśnie przeżywa swój renesans.
   Wchodząc zatem dalej w tę wielce interesującą konwencję - kolejną aberrację (tym razem z naszej, polskiej strony - bijmy się zatem w piersi jako Pan Bóg przykazał) ilustruje wypowiedź zaodrzańskiego szefa dyplomacji, który w kontekście zaproszenia ze względu na „niemiecki interes narodowy” do Bundestagu pewnej, powiązanej z dobrym koleżką i mecenasem kanclerza Schroedera, skazanej na chwilową (jak widać) banicję poza obszar Schengen „działaczki” krymsko-ukraińskiej (pozostaje zagadką stan czyjego konkretnie personalnie „interesu” miałby mieć tutaj decydujące znaczenie w konfrontacji z - odznaczającą się, trzeba to przyznać, dość hmm… kontrowersyjną urodą - panią Ludmiłą, biorąc pod uwagę również jej udokumentowaną dość szeroko reputację) i związanych z tym protestów strony polskiej, orzekł iż „Polska nie może nam mówić co możemy robić, a czego nie”. No tak, pomieszało nam się całkowicie – zapomniałbym na śmierć, że to przecież jedynie rodowici – nomen omen - Teutoni (nie zahaczając o ich nieekshumowanych jak dotąd współtowarzyszy od wspólnego celebrowania pamięci ofiar II WŚ), pod postacią przeróżnych Schulzów i innych pomniejszych germańsko-frankofońskich szczekaczek, mają prawo mówić Polakom co mają robić, a czego absolutnie nie. A następnie rzecz jasna wydane przy tej okazji instrukcje surowo egzekwować. A my niniejszym winniśmy solennie za owo zaniedbanie, skutkujące tak daleko posuniętą bezczelnością, przeprosić, sypiąc sobie na łeb tony popiołu z - ekologicznych rzecz jasna - tak popularnych w ostatnim sezonie wysypiskopalenisk. Tylko nie jestem pewien czy aby to wszystko wystarczy aby nasz Fuehrer-Minister poczuł się w pełni ukontentowany. Przydałby się jeszcze jakiś Gdańsk, czy coś. A nie, sorry - przecież Gdańsk praktycznie już teraz jest jakiś taki jakby „ichni”. No to autostrada eksterytorialna, ale taka prawdziwa, a nie najdroższy w Europie dwupas, otwierany z pompą odcinek po odcinku w ramach wielotygodniowego, rozpalającego wyobraźnię całego leminżego plemienia, thrillera pt. „Czy aby zdążą?”, uskutecznianego namiętnie we wszystkich medialnych szczekaczkach przed rozpoczęciem finałów rozgrywek Euro 2012. A może w ogóle powinniśmy ogłosić jakąś ogólnonarodową debatę referendalną pod hasłem „Cóż jeszcze moglibyśmy dla tychże naszych odwiecznych dobroczyńców zza zachodniej granicy zrobić”? Panie prezydencie - do dzieła, tym razem senat RP nie powinien pana zawieść!



http://naszeblogi.pl/51470-strategow-wyborczych-cala-masa-ino-jakos-robic-ni-ma-komu - ostatni akapit


Teutonick
O mnie Teutonick

szydercza szarańcza

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka