Maciej Konarski Maciej Konarski
2589
BLOG

Warszawa oczami ignoranta

Maciej Konarski Maciej Konarski Rozmaitości Obserwuj notkę 7

Jestem Warszawiakiem stosunkowo świeżej daty, z zaledwie 8-letnim stażem. Czy w moim przypadku słowo „Warszawiak” nie jest zresztą nadużyciem skoro nawet w dowodzie osobistym nie mam wpisanej Warszawy jako miejsca zamieszkania? Cóż, zostawmy na boku terminologię – grunt, że ładnych parę lat już tu mieszkam i niewiele wskazuje, aby ten stan miał ulec zmianie w bliżej przewidywalnej przyszłości. Myślę, że po tych dwóch pierwszych zdaniach łatwo się domyślić, że „warszawska historia” jest dość banalna. Przyjechałem do Warszawy na studia, później znalazłem pracę i w ten oto sposób stałem się jednym z tych, o których prawicowi blogerzy lubią pisać z przekąsem „młodzi, wykształceni, z większych ośrodków”.

Uczono mnie zawsze, aby unikać wszelkiej generalizacji ale mimo wszystko mam wrażenie, że jeśli chodzi o stosunek do nowego miejsca zamieszkania to owi stołeczni „imigranci” dzielą się zasadniczo na dwie kategorie. Pierwsi rzucają się poznawać Warszawę z gorliwością neofitów. Zgodnie ze starannie przygotowaną listą zaliczają więc po kolei wszystkie zabytki i szeroko rozumiane „miejsca, które koniecznie trzeba zobaczyć”, zapisują się do gronowych lub fejsbukowych list typu „Warszawa nieznana” i oczywiście pstrykają fotki na potęgę. Inni podchodzą do Warszawy z obojętnością lub wręcz odrazą, dając wyraźnie do zrozumienia że przywiodła ich tu jedynie pogoń za karierą i nawet gdy zakotwiczą się w stolicy na stałe, to wciąż myślą o niej jako o obcym mieście. Do końca życia nie zapomnę chyba znajomego, który 99 procent swojego 5-letniego pobytu w Warszawie spędził wyłącznie na pokonywaniu trasy Akademik – Politechnika i z powrotem. No cóż, skoro ojczyzna tak rozpaczliwie potrzebuje ponoć inżynierów i informatyków powinienem chyba przymknąć oko na to drobne dziwactwo.
    
Ja mieszczę się gdzieś pomiędzy tymi obydwiema kategoriami. Do Warszawy od samego początku miałem stosunek, który nazwałbym ostrożnie życzliwym. Jedynym dużym miastem jakie miałem okazję do tamtej pory poznać w miarę dogłębnie był Kraków, a wieku 19 lat nie sądziłem, że może istnieć w Polsce gorsze miejsce do życia (zdania w tej sprawie zresztą nie zmieniłem). Mimo wszystko o Warszawie wiedziałem jednak wtedy niewiele więcej niż przeciętny Polak. Owszem, wiedziałem że stolica. Słyszałem też o Warsie i Sawie, królu Zygmuncie III co przeniósł stolicę do Warszawy bo mu lekarz zalecił wiejskie powietrze, o powstaniu warszawskim i powojennej odbudowie, o tym że na prawym brzegu biją i rabują, a dzieciaki z prestiżowych liceów prowadzą się jak w Beverly Hills 90210. Aż prosiło się, aby skorzystać z okazji by tę wiedzę poszerzyć ale pod tym względem mój zapał okazał się mocno umiarkowany. Połowa miasta wypadła z mojej strefy zainteresowań już na wstępie, po tym jak w dzień egzaminów wstępnych musiałem rozstać się na Grochowie (bynajmniej nie z własnej woli) z plecakiem i portfelem. Czyżby ostrzegawczy znak od siły wyższej? Tak przynajmniej sądził ojciec - do dziś nieprzekonany do mojego pomysłu na zamieszkanie w stolicy. Opatrzność, nie Opatrzność - uznałem że poznawanie „prawdziwej, przedwojennej Warszawy” jaką rzekomo można naleźć po prawej stronie Wisły nie jest warte powtarzania tej przygody. Rzecz jasna wyższa konieczność zmuszała mnie czasem do nadwyrężania tego postanowienia. Nie było wtedy tak tragicznie – wieczorny spacer pod krawatem przez fragment Stalowej miał nawet w sobie nieco pieprzyku. Chęć zwiedzania Pragi et consortes minęła mi jednak bezpowrotnie. Z lewym brzegiem sytuacja wyglądała już inaczej. W tym wypadku podchodziłem do sprawy czysto pragmatycznie – po co włóczyć się po dzielnicach, gdzie nie mam żadnej sprawy do załatwienia?

Na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć jedynie, że początkowo Warszawa za bardzo mnie przytłaczała bym odważył się na większe eskapady. Oczywiście ta naturalna nieśmiałość prowincjusza w końcu mi przeszła ale też muszę wspomnieć, że nigdy nie miałem w sobie żyłki odkrywcy. Owszem, na samym początku zwiedziłem dla zasady Stare Miasto i Łazienki i od tego czasu kilka razy jeszcze tam wracałem. Zdarzyło mi się odwiedzić Sejm i Zachętę (przepraszam za to połączenie). W tym roku po raz pierwszy wybrałem się też do Muzeum Powstania. Długa jest jednak lista miejsc, których jeszcze nie widziałem – pałac w Wilanowie, wolskie cmentarze, Zamek Królewski, Muzeum Narodowe, Torwar, Stary Żoliborz, Cytadela, Kopiec Czerniakowski. Nigdy też nie miałem jeszcze okazji zobaczyć uroczystości i defilad organizowanych z okazji rozmaitych świąt narodowych.

Prawda jest taka, że od samego początku wolałem poznawać Warszawę z najbardziej praktycznej strony. Na co dzień skupiałem się więc na odkrywaniu tych miejsc i tych tras, które z tego czy innego powodu były mi potrzebne, a czasami niezbędne. Gdzie zjeść znośnie i w rozsądnej cenie? Gdzie zrobić najbardziej efektywne zakupy? Gdzie wydrukować potrzebne materiały jeśli nie mam drukarki w domu? Jak najszybciej dojechać z mieszkania na uczelnię? Gdzie znaleźć dentystę i fryzjera? Jak wracać do domu nocą, gdy nie funkcjonuje już dzienna komunikacja? Gdzie znaleźć dobre kino? Oto były kluczowe pytania dla świeżo przybyłego imigranta.

Dlatego „moja Warszawa” nie jest i nie będzie wyłącznie zestawem zabytków i historycznych miejsc. Nie jest stolicą z jej wątpliwym splendorem. Nie jest również wielkim blokowiskiem, śmierdzącym Dworcem Centralnym, obojętnym tłumem czy zakorkowanymi ulicami – przez których pryzmat chciałoby ją widzieć wielu nieżyczliwych rodaków. Jest czymś o wiele bardziej realnym, wręcz przyziemnym. Gdy myślę o Warszawie widzę oczami duszy sieć dziesiątek miejsc rozsianych po wszystkich dzielnicach, które w zależności od przypadku czyniły bądź nadal czynią moje życie: prostszym, przyjemniejszym, czy po prostu bardziej funkcjonalnym. Będzie to więc warszawskie metro bez którego nie wyobrażam dziś sobie życia w Warszawie. Chińska restauracja na Placu Zbawiciela, gdzie student jak ja mógł bez większych obaw napełnić żołądek nie ryzykując jednocześnie opróżnienia portfela. Balkon w mieszkaniu na Ursynowie, gdzie przy panoramie na Aleję KEN i wielkie blokowisko urządzało się lepsze posiadówy niż w najbardziej wylansowanych knajpach. Położony naprzeciwko sklep ze zdrową żywnością, gdzie łatwo można było pozbyć się sporej części stypendium ale takich wędlin, chleba lub makreli nie znalazłem w Warszawie nigdzie wcześniej ani nigdzie później. Tawerna „Gniazdo Piratów” na Bielanach – mekka dla miłośników szant, do których się zaliczam. Różowy gmach warszawskiej SGH, który z rozmaitych powodów ja – student UW – poznałem lepiej niż rodzimy kampus. Nieistniejący dziś kebab „Amira” przy Marszałkowskiej - przez długie lata ostatni przystanek na trasie „sobotnia impreza - dom”. Mój stały dentysta na Powiślu, stały fryzjer przy Dąbrowskiego, autobus nocny N37, który przez 5 lat dziwnym trafem zawsze utrzymywał status mojego stałego nocnego środka transportu mimo pięciokrotnej zmiany mieszkania.

Ale wbrew pozorom nie chodzi tu tylko o czysto przyziemne sprawy. Na mojej liście znajdzie się bowiem także antykwariat przy ulicy Dąbrowskiego, który zarobił już na mnie nie jedną złotówkę, Biblioteka PISM przy ulicy Wareckiej - jedyne chyba tego typu miejsce w Warszawie, gdzie czułem się jak mile widziany gość, a nie intruz zakłócający dostojny spokój świątyni książek i jej dumnych kapłanów, stoiska przy Świętokrzyskiej, gdzie panowie o „praskiej” powierzchowności oferowali swego czasu pełen asortyment od Manueli Gretkowskiej po Henryka Pająka, kino „Atlantic” na Chmielnej – bardzo przyjemna odmiana od multipleksów pozbawiona jednak drażniącego mnie „intelektualnego” zadęcia. Last but not least wspomnieć też trzeba stołeczne parki - zwłaszcza Arkadię, gdzie odkryłem że obserwowanie terytorialnych przepychanek między kaczkami, a kurkami wodnymi ma całkiem skuteczne właściwości uspokajające.

Czy opisane wyżej podejście w jakiś sposób mnie zubożyło? Nie sądzę. Przyznaję, że nie jestem z siebie dumny, gdy podliczam ilu ważnych miejsc jeszcze w Warszawie nie widziałem. Wierzę jednak, że wszystko po prostu musi przyjść z czasem. I kto wie może ta zwłoka pozwoli mi poznać Warszawę lepiej niż by się mogło wydawać – zresztą mam wrażenie, że pod pewnymi względami już tak się dzieje. Przez te lata wiele razy chodziłem na przykład wzdłuż ulic usianych skromnymi tablicami Tchorka stopniowo odkrywając w sobie zainteresowanie historią okupowanej Warszawy i Powstania. W rezultacie mam dziś na półce sporą kolekcję książek o tym okresie, a na koncie ponad 25 haseł na wikipedii z nim związanych. Niech to będzie mój wkład, skromny bo skromny, w popularyzowanie historii w epoce Dzieci Neostrady :) Zdaję sobie sprawę, że w tym tempie Varsavianistą raczej nie zostanę ale jest szansa, że 25 lat pisząc podobną notkę nie będę miał powodu, aby w tytule umieszczać owego „ignoranta”.

Konflikty.pl - historia i militaria

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości