fot. T. Gutry
fot. T. Gutry
Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność
273
BLOG

Przedstawienie czas skończyć

Tygodnik Solidarność Tygodnik Solidarność Polityka Obserwuj notkę 1

– Aby oglądać spektakl marketingowy pod tytułem „Donald Tusk Zwycięski” każdy z nas jest zadłużany miesięcznie na 150 zł! – mówi politolog i socjolog Tomasz Żukowski w rozmowie z Ewą Zarzycką.

– Ponad połowa Polaków została podczas tych wyborów w domu. To coś znaczy?

– Jak na standardy III RP, frekwencja była średnio wysoka. Oczywiście byłoby miło, gdyby 9 października głosowało więcej naszych rodaków, ale od dwudziestu lat frekwencja w wyborach do sejmu i senatu mieści się stabilnie w przedziale 40–55 proc. Dlaczego jest niższa niż w większości państw zachodniej Europy? Bo tam – inaczej niż w Polsce – mamy do czynienia z innym, socjalliberalnym modelem aktywności politycznej. W czasach budowy społeczeństwa dobrobytu ludzie nauczyli się, że państwo i politycy mogą coś im obiecać i dać. U nas „obywatele socjalni” szybko rozczarowali się do państwa, polityki i wyborów. Czas ustrojowej transformacji to były dla nich złe lata. Aktywni w wyborach pozostali ci Polacy, którzy podzielają republikańską wizję odpowiedzialności za państwo, i ci, którzy najwyraźniej postrzegają swe interesy, a więc kierownicy i specjaliści, przedsiębiorcy, rolnicy.

– Czyli ci, którzy bardziej czują się obywatelami, i ci, którzy mają coś własnego?

– Tak. Ten, specyficznie polski, wzór republikanizmu jest – od dwóch dekad – dość stabilny. Przynosi aktywność wyborczą na poziomie podobnym do osiąganego w dwóch państwach-wzorcach republikanizmu: USA i Szwajcarii. Różni się – jak już powiedzieliśmy – od zachodnioeuropejskiego, socjalliberalnego modelu aktywności obywatelskiej, ale także od postkomunistycznego modelu polityki występującego u naszych wschodnich sąsiadów: Białorusi czy Ukrainy. O dość wysokiej, wyższej niż u nas, frekwencji decyduje tam w dużym stopniu administracyjna presja: naciski przełożonych z pracy, władz lokalnych.

– Czy Polacy znowu głosowali nie tyle za Platformą, ile przeciw PiS? Straszenie Kaczorem po raz kolejny pomogło?

– Rzeczywiście, w końcówce kampanii Platforma sięgnęła do swego ulubionego, sprawdzonego instrumentu, czyli straszenia Polaków wykreowanym wcześniej wrogiem. Jak pamiętamy, „przemysł pogardy” był głównym narzędziem zwalczania przez PO prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Także i tym razem, po niezbyt skutecznym budowaniu i podróżowaniu Tuskobusem, zdecydowano się na czarny pijar: spot straszący ludzi PiS-em i kuriozalny, hołdowniczy list pięciu byłych ministrów spraw zagranicznych do Angeli Merkel. I to – jak się zdaje – przynajmniej częściowo zadziałało.

– Więc co się naprawdę stało w tych wyborach?


– Najprostsza odpowiedź jest taka: główne obozy polityczne, Platforma i PiS, zdobyły w nich wpływy zbliżone do tych, jakie miały pod koniec poprzedniej kadencji. Żaden z dwóch głównych obozów nie potrafił wyraźnie poszerzyć swojego elektoratu kosztem rywala. Prawu i Sprawiedliwości nie udało się osłabić PO, zaś Platformie – zmarginalizować PiS, co było strategicznym celem Tuska. Dodać do tego jednak trzeba, że PiS odrobił straty poniesione w czasie kampanii samorządowej (związane głównie z powstaniem PJN), zaś premier Tusk zachował pozycję dominatora w obozie anty-PiS…

– Co to jest „anty-PiS”?


– To bardzo zróżnicowany obóz, w którego skład wchodzą Platforma, lewica, ważne grupy biznesowe, główne koncerny medialne oraz Palikot ze swoim zapleczem. Ci polityczni aktorzy – połączeni niechęcią do PiS – mają różne interesy ekonomiczne i ideowe. Część z nich chciałaby więcej znaczyć w polityce, np. mieć swoją partię albo chociaż partyjną frakcję, być bardziej samodzielna w politycznych grach. Tusk skutecznie ten obóz skleja w całość, koordynuje i kontroluje. Stara się być jego jedynym, liczącym się partyjnym reprezentantem. Pozwala „akcjonariuszom anty-PiS” robić interesy, załatwiać ważne dla nich sprawy, ale przy uznaniu dominacji PO i jego samego w sferze władzy. Utrzymywanie się na szczycie tego skomplikowanego politycznego konglomeratu i regularne „odstrzeliwanie” najgroźniejszych konkurentów (ostatnio – Grzegorza Schetyny, wcześniej Olechowskiego czy Rokity) to niewątpliwe świadectwo zręczności Tuska.

– Zręczny gracz?

– Gracz to jest w przypadku obecnego premiera dobre określenie. Mężem stanu być mu trudniej. Pamiętajmy, że w ciągu ostatnich czterech lat ekipa Donalda Tuska zadłużyła dodatkowo kraj na 300 mld złotych. Nie przeprowadziła też większości zapowiedzianych reform. Tusk częściej dryfował niż reformował (choć, trzeba to mu przyznać, zmiany w OFE zaryzykował). Te 300 mld to jest niespełna 2 tys. złotych na każdego Polaka (łącznie z niemowlętami) rocznie. Czyli około 150 zł miesięcznie.

– Balcerowicz krzyczał o tym od dawna, mówiły to bardzo wyraźnie w swojej kampanii PiS i Polska Partia Pracy, a wyniki wyborów jakby świadczyły o tym, że po ludziach to spłynęło.

– Być może po części spłynęło, ale chyba nie do końca. Powtórzę: aby oglądać spektakl marketingowy pod tytułem „Donald Tusk Zwycięski” każdy z nas jest zadłużany miesięcznie na 150 zł! Dla czteroosobowej rodziny to 600 zł. W zamian za to dostaliśmy nieco wyższe wynagrodzenia, kawałek „orlika” i autostrady, tańszą benzynę (choć wyłącznie tuż przed głosowaniem, potem szybko podrożała). A także kolejnych urzędników i politycznych asystentów. No i wątpliwą jakość poboczy na autostradzie A4. Warszawiacy – najdroższy odcinek nowej ulicy w całej historii swojego miasta.

– Dlaczego w kampanii wyborczej tego się dobitnie nie słyszało?


– Tak się składa, że większość mediów nie była zainteresowana, żeby to dobitnie powtarzać. Z badań robionych w czasie tej kampanii przez Instytut Socjologii UW dla Fundacji Batorego wynika, że spora część mediów w swych programach informacyjnych sprzyjała rządowi, była stronnicza. Przede wszystkim były to TVN i TVN24, częściowo Polsat, w znacznie mniejszym stopniu – telewizja publiczna (gdyby zbadano także publicystykę Tomasza Lisa, wynik mógłby być inny).
Stronniczość mediów, szczególnie tych komercyjnych, zaczęła też dostrzegać opinia publiczna. Z wrześniowych badań OBOP wynika, że Polacy uważają telewizję publiczną za bezstronną, Polsat za względnie bezstronny (z odchyleniem w stronę rządu), natomiast TVN i TVN24 – za bardziej prorządowe niż bezstronne.

– Niemal powszechna jest opinia, iż największym wygranym tych wyborów jest Ruch Palikota.

– Ruch Palikota nie jest zwycięzcą tych wyborów. Poparło go przecież 10 proc. głosujących. Tymczasem dwie główne formacje, tworzące rdzeń systemu politycznego, zebrały razem prawie 70 proc.! Trudno więc nazywać Janusza Palikota zwycięzcą. Nie można nawet powiedzieć, że powstał zalążek jakiejś nowej trzeciej siły. Znając zmienność politycznych wyborów samego Palikota, skład jego klubu poselskiego oraz niejednorodność popierającego Ruch elektoratu, pewne jest tylko to, że w wypadku tej inicjatywy mało co jest pewne. Co się z tego urodzi – nie wiadomo.

– A co może z tego być?


– Może być z tego jakaś nowa, antyklerykalna lewica odwołująca się również do ruchów protestu, chociaż przecież ściśle wywodząca się z establishmentu. Janusz Palikot to nie jest przecież Andrzej Lepper. Nie zaczynał w PGR, a w środowisku akademickim, za biurkiem właściciela dużej fabryki i w komisji trójstronnej.

– Trudno sobie też wyobrazić, by, jak uczestnicy protestów w USA, okupował giełdę.

– Może ją okupować, ale tylko po to, by zaraz potem wkroczyć tam w innym charakterze, jako inwestor. Ruch Palikota jest nie tyle autentycznym ruchem antysystemowym, ile ruchem zbuntowanych organizowanym przez ważną część elit. Czymś podobnym w pełnionej roli do żółtych związków (czyli związków zawodowych powoływanych pod patronatem pracodawców).

– Czyli takim ruchem protestu, który ma skanalizować protest?

– Tak. Ale to tylko jedna z kilku możliwych ścieżek, którą podąży Ruch Palikota. Jest to bowiem ciągle twór polityczny w fazie projektowania, tworzenia. Niektórzy spodziewają się, że połączy się z SLD, umacniając lewicę (marzy o tym najwyraźniej Aleksander Kwaśniewski). Inni sprowadzają jego rolę do dostarczania sejmowych szabel Platformie. To tam może przenieść się większość przedsiębiorców z list Ruchu. Jeszcze inni sądzą, że Palikot ma pomóc Platformie w zajęciu roli partii centrowej, dominującej na scenie także dzięki kreowaniu się jako „głos rozsądku pomiędzy skrajnościami”. Palikot, będąc taką skrajnością z lewa, ma prowokować PiS do zajęcia roli symetrycznej skrajności z prawa.
Moim zdaniem plany Janusza Palikota wykraczają poza wszystkie te role. Ten plan to przesunięta ku centrolewicy Platforma bis z nim jako jednym z liderów, być może – szefem całości.

– Ruch Palikota może być groźny dla Platformy?


– Długofalowo tak. Platforma chce go wykorzystać do odwracania uwagi opinii publicznej od kwestii gospodarczych. Gdy jednak PO zacznie mieć poważne kłopoty, Palikot może ją przynajmniej w części przejąć. Te relacje mogą przypominać stosunki pomiędzy SLD Leszka Millera i Samoobroną Andrzeja Leppera w latach 2001–2005. Czym się to skończyło, pamiętamy.

– Czy antyklerykalne hasła Palikota i to, że tyle młodych na niego głosowało, oznacza, że młodzi mają naprawdę takie poglądy?


– Młodzi nie są szczególnie antyreligijni. Prawdą jest jednak i to, że dzieje się z nimi coś ważnego i nowego. Dzisiejsze nastolatki kształtują swój stosunek do życia publicznego nie tylko poza doświadczeniem i tradycją PRL (to dotyczy również nawet obecnych trzydziestolatków), ale także poza doświadczeniem bezpośredniego kontaktu z osobą Jana Pawła II. To sprawa bardzo ważna, wymaga zatem starannego, pogłębionego zbadania. Pamiętajmy też, że ci młodzi ludzie formują się w zupełnie innej cywilizacji niż ta znana pokoleniom ich rodziców czy dziadków. Dla obecnych nastolatków głównym kanałem komunikowania przestaje być świat realu, kontakty z ludźmi. Ich miejsce zajmuje internet, czyli wirtual, gdzie obowiązuje anonimowość, a zasady podobne są do tych, które panowały na ciemnych ulicach średniowiecznych miast lub w lesie Sherwood (po porzuceniu kniei przez Robin Hooda zastąpionego przez znacznie mniej sympatycznych zbójców).

– Czy po wyborach polityka gospodarcza się zmieni?

– Czteroletnia, względnie spokojna podróż z Platformą (opłacana co miesiąc 150 złotymi nowych długów na głowę każdego z mieszkańców) dobiega końca. Dotarliśmy blisko konstytucyjnych progów ostrożnościowych a w sąsiednich państwach widać hulającą drugą falę światowego (i europejskiego) kryzysu. Pod koniec roku zamiast Mikołaja do drzwi włodarzy naszych finansów mogą zapukać spekulanci (mówiąc bardziej elegancko – wielcy inwestorzy krótkoterminowi). Niezbędna jest sanacja finansów publicznych. Donald Tusk musi znaleźć sposób, jak skutecznie rozwijać Polskę bez jej dalszego zadłużania. Gdy tego nie będzie umiał, już niedługo Polacy będą mieli otwarty kryzys społeczno-gospodarczy, a w polityce albo republikańsko-solidarnościowy projekt PiS, albo propozycje składane przez nowych liderów PO i Palikota. Co wtedy wybiorą?

Lubię to! facebook.com/TygodnikSolidarnosc

niezależny magazyn społeczno-polityczny.

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Polityka