Ruciański rynek pomników opanował jakiś maniak, specjalizujący się w rzeźbach ludycznych. Rzeźby są drewniane, dość duże i szalenie pomysłowe. Przed urzędem gminy naliczyłam ich cztery sztuki: dwóch panów i dwie nimfy błotne. Panowie są najprawdopodobniej przedstawicielami jakiś zawodów, nimfy jak nimfy - leżą sobie na płask i czekają, żeby ktoś na nich usiadł.
Dzisiaj pojechałam w sprawach urzędowych do gminy. Wizyty w urzędach doprowadzają mnie do nerwowej choroby, bo urzędnicy od lat żądają ode mnie papierów, których nie mam - na dodatek posługując się przy tym jakimś szyfrem, typu wd-40, Pit 27, albo jakieś ZRUA czy DRUA- zaświadczeń, których na oczy nie widziałam, albo jakiś papierów poświadczonych przez notariusza, których tez nie mam. Wylazłam z samochodu i poczułam nieprzepartą chęć zapalenia papierosa, zanim mnie szlag trafi i kogoś zabiję. Odgrzebałam ze śniegu jakąś ławkę, nie patrząc klapnęłam, wrzasnęłam i zdębiałam. Okazało się, że usiadłam na biuście (szpiczastym) jakiejś pani z drewna. Przyjrzałam się bliżej - nimfo-syrena. Do tego z jakimś ciężkim schorzeniem, bo od płetwy ogonowej do szyi wyrastały jej biusty. Obok niej kolejna nimfa - tym razem mniej biuściata, za to z dużą ilością kanciastych wypustek w różnych miejscach. Przerażona tym, że sprofanowałam jakiś pomnik, zaczęłam się nerwowo rozglądać. I w ten sposób odkryłam istnienie dwóch panów - nie wiem, kto to jest - podobnie jak nimfy wydłubanych siekierką w drewnie lipowym pomalowanym na żółto. Od przechodzącej urzędniczki dowiedziałam się że nimfy to jednak ławki. Dla fakirów?...

Pan zapłakany

Pan z palcem. W tle mój zjawiskowy samochód.

Nimfa II. To nie Porsche.
Kolejnego pana nakryłam w krzakach w Alei Wczasów. Bardzo ładny, w kapeluszu, pokazujący środkowy palec. Tez nie wiem, kto zacz. Następny jest pomnik o którym kiedyś już pisałam - garbaty anorektyk z rękami do kolan i rożkiem od lodów nabitym na głowę dusi kapucynkę z chorobą Bazedowa. Sens pomnika wyjaśnił mi zaprzyjaźniony ksiądz:
- Papież z dzieckiem - jęknął, kiedy zapytałam go, co to takiego - No serio. Tez się zastanawiałem, co to takiego.
Urody anorektykowi z małpą dodaje pęknięcie drewna przez cała długość głównej postaci. Wprowadza to pewien niepokój, bo wygląda na to, że pomnik rozszczepił się podczas transmutacji (co to takiego, wiedzą miłośnicy Harrego Pottera).
Załatwiłam sprawy w urzędzie i pojechałam do Nidy. Wariat, który połączył oba miasteczka - Ruciane i Nida - miał zadziwiające poczucie humoru. Oba łączy długa (3 kilometry) i zarośnięta krzakami Aleja Wczasów. Oba kawałki miasteczka żyją własnym życiem. Tubylec nigdy nie powie „Jadę do Rucianego-Nidy”. Jeździ się albo do Nidy, albo do Rucianego. Do Nidy turyści zaglądaja rzadko, a szkoda, bo tu jest bezpośrednie zejście nad Nidzkie, no i multum sklepów,. Ruciane bazuje na śluzie nad Guzianką (łączy Bełdany z Nidzkim) i koszmarnej ilości knajp których z kolei w Nidzie nie ma.
W Nidzie zrobiłam zakupy, po czym na komórkę zadzwoniła mama - muszę jechać do Piszu, bo jakieś wezwanie z urzędu przyszło. Klnąc na czym świat stoi pognałam z powrotem do Rucian - stamtąd można się dostać do Pisza.
O remoncie naszych dróg pisałam. W praktyce wygląda to tak: jedzie się Aleją wczasów, dojeżdża do torów kolejowych. Za tirami w lewo. Kiedyś jechało się w prawo, ale mostek na trasie do Pisza zdjęli i teraz trzeba jechać przez las. Skręt w lewo polega na przeskoczeniu sporego trawersu między starym kawałkiem ulicy a nowym, pokonaniu kilkudziesięciu dziur i wybojów, ominięciu śniegowo-lodowych muld i kolejny skręcie w prawo tym razem - po dziurach i wertepach, żeby trafić na zwężenie przy śluzie guziankowskiej. Dalej już tylko droga przez Wejsuny - zwana Burmistrzówką, od funkcji piastowanej przez głównego mieszkańca Wejsun - i po kilkudziesięciu kilometrach Pisz z wykopkami na wjeździe. Nic to - tubylcy przyzwyczajeni i na trawersie zawieszają się tylko przyjezdni.
W Piszu trafiłam na kolejne arcydzieło. Pomnik kogoś. Kogo, to zagadka. Możecie oczywiście sprawdzić w Goooglu, ale przez chwilę przyjrzyjcie się tej płaskiej twarzy na której myśl żadna nie zagościła i zastanówcie się, kto to może być. Dajcie pierwsze skojarzenie.

Z Pisza wróciłam przez Ruciane do Nidy, bo okazało się, że dziecku zabrakło plasteliny, papierków kolorowych i kleju. O teczce z gumka nie wspomnę. Minęłam pomnik anorektyka z kapucynką, zaparkowałam sobie na oblodzony parkingu przed gieesem. Przy okazji postanowiłam zapisać syna do dentystki i na szczepienie. Pod przychodnią spotkałam panią doktor z Ukty. Ciekawa historia - rano, kiedy odwoziłam syna do przedszkola wpadłam do przychodni w Ukcie, żeby odebrać kartę mamy i przepisać ja do innego lekarza w przychodni w Nidzie. Pani doktor miała dyżur od 8 do 12, ale jej nie było (jest lekarzem medycyny pracy podobno i przyjmuje w czasie godzin urzędowych w dwóch tartakach), z kolei w przychodni w Nidzie też pełni dyżur - chyba od 13 - a tuż po 13 spotkałam ją idącą spokojnym krokiem do samochodu. Na szczęście to nie mój lekarz rodzinny, więc jęków pacjentów pozostawionych samopas pod zamkniętym gabinetem wysłuchiwałam jednym uchem.
Załatwiłam, co miałam załatwić - jutro czeka nas szczepienie i plombowanie ząbków - kupiłam plastelinę, teczki nie było. Ufff... Do domu.
Z Nidy wyjeżdża się za Biedronką, potem przez dawną obwodnicę zgruzowanej fabryki Sklejek. Obwodnica to ziemia niczyja – jakoś nikt jej gminie nie przekazał, powiatowi też, więc w sumie nie należy do nikogo. Wyjazd na szosę szczytnowska - znakomicie opanowany przez tubylców, nieco gorzej przez przyjezdnych - polega na rozpędzeniu się przynajmniej do 60 po lodzie i gwałtownym wyskoku w górę. Tu różnica poziomów między obwodnicą a odnowiona szosą wynosi 70 centymetrów. Do tego między skrajnią szosy szczytnowskiej, a wyjazdem z obwodnicy zapadła się jezdnia i mamy dół - duży, z 50 centymetrów głębokości. Na szczęście zapchany póki co śniegiem, więc niegroźny, ale i tak ledwo wyrobiłam się prze TIR-em pędzącym szczytnowską. Za zakrętem spotkałam przyjaciółkę. Odsktrobywała śniegowe błoto z samochodu. Zatrzymałam się na ploty.
- Ty, ale masz upieprzony samochód - wyraźnie ucieszyła się moja przyjaciółka. Fakt - mój pojazd o jedynym w swoim rodzaju kolorze (dolna połowa żarówiasto pomarańczowa, górna śnieżno biała) od kilku tygodni ma jednolity, szaro-brązowy kolor. Z satysfakcją popatrzyłam na audi przyjaciółki - na tylnych słupkach wisiały śliczne stalaktyty (a może stalagmity) z błota.
- No co? - zainteresowała się - takie drogi mamy, kochana. To co? Jedziemy do myjni? Stawiasz z woskowaniem?
Wyobraziłam sobie mój wywoskowany samochód i jęknęłam w duchu. Przyjaciółka zachichotała i wróciła do zeskrobywania przymarzniętej błotnej pulpy z szyby. Zanim odjechała, przejechał TIR, wywalając na audi wszystko, co zebrał z szosy. We wstecznym zobaczyłam, jak moja przyjaciółka wskakuje do samochodu, włącza wycieraczki i pokładając się ze śmiechu jedzie za mną. Chyba sobie tę myjnię odpuścimy. Do wiosny co najmniej.
UWAGA! U STYX MARATON PISANIA KRYMINAŁU!
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości