Mam znajomych - od urodzenia mieszkają w Warszawie, w śródmiejskiej kamienicy. Ostatnio wpadli na pomysł zmiany miejsca zamieszkania.
- Wiesz, mamy już swoje lata, czterdziecha stuknęła, dzieciaki na studiach. No i tak sobie myślimy, że albo Mazury, albo Bieszczady. Kupimy jakąś chatynkę, wyremontujemy. I osiądziemy na stałe. Tobie się udało, Kaśce też, to dlaczego nam ma się nie udać? Rzucimy to całe miasto w cholerę.
Kaśka wiele lat temu przeniosła się w Bieszczady. Ona - podobnie jak ja - przez wiele lat mieszkała w Warszawie, ale tak z lekka okrakiem. Jej rodzice na Wetlinie żyją chyba od 30 lat - tak jak moi na Mazurach, kończyła szkołę w Ustrzykach – tak jak ja w Piszu, zna teren i ludzi. I znowu - podobnie jak ja. I podobnie jak ja decyzji o przeprowadzce nie analizowała - podjęła ją z marszu, w ciągu paru godzin. I obie pojechałyśmy „na gotowe”.
Znajomi najpierw nawiedzili Kaśkę. Zadzwoniła, kiedy tylko włączyli jej telefon, bo komórki u niej zasięgu nie mają. Płakała ze śmiechu.
- Przyjechali, akurat nas w cholerę zasypało. No, tradycyjnie, zima w końcu, nie? Ty, oni jakimś takim małym samochodzikiem jeżdżą z napędem na tył. Ale fajnie się turlali! Mówię ci - Janusz zielony wysiadł. Ale chłopak talentny, bo ja tam łazem jeżdżę i też ledwo, ledwo. A on patrz - dojechał. A u nas światła nie było i trzeba dygać drzewo do pieców. Patrz, że mnie Bozia przestrzegła przed rozebraniem tych kaflowych koszmarków! Posiedzieli w tych miastowych ciuchach, potrzęśli się z zimna i teraz mają zamiar do ciebie przyjechać. A Magda to w sklepie zaczęła nosem kręcić, że sera nie ma takiego jak w mieście, chleb stary i cukru nie dowieźli. No mówię cię, ubaw po pachy! Ty, ona ten ser... O Jezu, czekaj, bo mnie ze śmiechu zatchło. Taki jakiś europejski, z francuskiego... Sklepową przymurowało i mało ich ścierą nie pogoniła. Oj, mówię ci, zabawa przednia. Potem pijanych drwali spotkali, co sobie wyścigi ciężarówami urządzali i po gliny zadzwonili. Gliniarze mało jajka ze szczęścia nie znieśli. Ty, zadzwoń i opowiedz, co?
Znajomi wpadli przedwczoraj. Faktycznie - jakimś takim małym samochodzikiem, niskim, z napędem na tył. Ledwo się przebili, ale twardzi z nich ludzie i tylko trochę pobłądzili. Januszowi udało się jakoś wpasować w bramę, minę miał z lekka dziwną.
Pół godziny po ich przyjeździe wysiadło światło. Wygarnęłam żar z pieca i przydygałam bale do kominków. Telefon padł, ale z jakiś niepojętych przyczyn działał net na drugiej linii. Światło włączali tak na godzinę i później dwie godziny przerwy. Najświeższe wiadomości można było przeczytać i wrzucić coś do Salonu. W piecu wolałam nie palić. Magda dygotała pod moją wyjściową kamizelką z wyliniałych ocelotów pokrytych flanelą.
Rankiem Magda uparła się, żeby jechać ze mną na finał Orkiestry. W moim samochodzie buszowały dwa psy, bagażnik zapchany był fantami, a do tego w foteliku królował Wojtek. Janusz wsiadł za kółko, ja przepychałam drogę, oni jechali po moich śladach. Tak jak wszyscy - mam założone łańcuchy, na dodatek z kolcami, no i przedni napęd. Do tego mój samochód jest ciężki jak cholera i jakoś się jedzie. W lusterku obserwowałam tańczącego na muldach i koleinach Janusza. Jednak twardy człowiek z niego.

Dzisiejszy ranek, odśnieżona droga przez Wojnowo. Podjazd pod górkę.
Po pół godzinie dojechaliśmy do Nidy. Pod sklepem spotkałam wściekłego Rysia w Vencie. Rysio barwnie opowiedział mi o nieszczęściach, które nawiedziły jego dom - żona wylała na siebie wrzątek, szwagier się spalił i razem z rodziną zwalił się Rysiowi na głowę i na dokładkę Rysio wjechał w dupę facetowi pod Gruszką (sklep żelazny w Ukcie), rozawalając przód swojego ukochanego samochodu. Faktycznie - Venta nie wyglądała dobrze. Urwany przedni zderzak, oba światła i atrapa. Pod Gruszką jest rozjazd, na dokładkę pod górkę - Rysio po prostu zjechał, mimo łańcuchów na kołach. Słownictwo Rysia jest równie barwne, jak jego opowieści - Magda zdrętwiała.
Po następnej godzinie osiągnęliśmy cel - miasteczko w jednej z sąsiednich gmin. Podjechaliśmy do mojego znajomego, od którego miałam wziąć ziarno dla moich trzech kur.
Chałupina dawno zapadła się pod ziemię, w oknach zamiast szyb powiewające kawałki folii. Brud niesamowity, na piecu pyrga śmierdząca kapusta z wystającym świńskim ryjem. Na stole butelka z czerwoną kartkę i kubki bez ucha. Dobiliśmy targu, Magda wyszła tyłem, wpadając na obdartego dzieciaka na progu. Wrzuciłam worek z ziarnem do bagażnika i pojechaliśmy.
Finał nie miał rozmachu tego z Placu Defilad, więc zniechęceni znajomi pojechali do miejscowego „hipermarketu” po zakupy. My poszliśmy kwestować.
Znajomych spotkałam dopiero późnym wieczorem w domu. Na podwórku stał samochodzik, ze z lekka zdemolowanym przodem.
- Zarzuciło mnie - oznajmił Janusz, wyraźnie nie w sosie – Twoja mama nie wiedziała, ale ty pewnie wiesz - muszę po serwis zadzwonić. Daj mi telefon.
Osłupiałam. Jedyny serwis jaki znam, to Pan Tomek. W niedzielę nieczynny. Ściągnęłam sąsiada, jakoś odprostowaliśmy nadkole, na tyle, że nie obcierało. Można jechać.
Rankiem dokonwojowałam Magdę i Janusza do najbliższej odśnieżanej drogi. Dojechaliśmy prawie do Ostrołęki. Patrząc na samochód odjeżdżający w stronę stolicy, przypomniałam sobie wieczorną rozmowę z Magdą. Chyba jednak więcej w nich rozwagi, niż romantyzmu. Ale obiecali wpaść latem.
Zawróciłam bez piknięcia w sercu. Ja do stolicy już nie wrócę. Zero sentymentu. No tak - ale ja tu jestem u siebie. I polubiłam ser Edamski.

Kawałek dalej, pod molenną.

Molenna w śniegu

Zjazd z górki
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości