Dzisiaj o 7:22 czasu miejscowego, świstak Phil, na co dzień mieszkaniec luksusowej norki w miasteczku o niewymawialnej nazwie Punxsutawney przepowiedział następne 6 tygodni zimy. Na świstakowy werdykt oczekiwało prawie 20 tysięcy ludzi, a bohater dnia, otoczony przez grono zacnych panów z cylindrach wyszeptał prognozę do ucha przewodniczącego Klubu Świstaka. Niby nic - w końcu Dzień Świstaka jak każdy wie, powtarza się regularnie. Przyglądałam się całej ceremonii i zaczęłam się zastanawiać. Dlaczego oni umieją, a my nie?
Nie mogę sobie jakoś wyobrazić polskiego miasteczka, w którym burmistrz z absolutna powagą wyciąga gryzonia z ogrzewanej norki i równie poważnie przekazuje jego słowa światu. To byłoby niepoważne, naruszające godność urzędu. Natychmiast okazałoby się, że mieszkańcy czują się ceremonią urażeni, bo wszak miasteczko było: a) świadkiem bitwy z Krzyżakami, b) urodził się w nim znany polski patriota Jan Kowalski, c) świstak jest niepewny ideologicznie, d) za przepowiednią stoją odpowiednie siły polityczne. Skończyłoby się potężną awanturą, dymisją burmistrza i egzekucją świstaka, oskarżonego o przenoszenie wirusa mysiej grypy i deprawację młodzieży szkolnej. Zapewne odezwałby się miejscowy proboszcz, protestujący przeciwko zabobonom wspierany przez IMiGW. W końcu powstałaby odpowiednia Komisja Śledcza i przynajmniej mielibyśmy kolejny telewizyjny serial. Nie mielibyśmy jedynie świstaka.
Kilka lat temu pojechałam na Podlasie. Trafiłam na nieprawdopodobną imprezę - nazywało się to Święto Chleba” i polegało na tym, że na rynku jednego z miasteczek sprzedawano domowej roboty bochny, przepięknie zdobione i malowane na przeróżne kolory. Na koniec - już o zmroku - przy świetle pochodni odbywała się aukcja. Chleby osiągały zawrotne sumy, wszyscy świetnie się bawili. Do czasu, rzecz jasna. Dwa lata temu znowu zawitałam do miasteczka i poszłam dowiedzieć się, kiedy będzie chlebowa impreza. Okazało się, że imprezy nie ma. I nie będzie. Pan burmistrz pożarł się z radnymi, w tym z miejscowym piekarzem. Sprawa była skomplikowana, ale ogólnie chodziło o to, ze piekarz był z innej partii niż burmistrz. W efekcie burmistrz nie zgodził się na wykorzystanie przez wrażego radnego ryneczku, impreza wzięła w łeb, a piękne chleby odeszły w niepamięć. W zadymę wmieszał się miejscowy ksiądz, który uznał, że handel (kupczenie) chlebem nie uchodzi, wszystko nabrało podtekstu ideologiczno-religijnego, napisała o tym miejscowa gazetka, a przyjezdni zamiast zostawić w miasteczku pieniądze, odeszli z kwitkiem. A na święcie bywało i kilka tysięcy osób. Szkoda? Szkoda, ale w końcu to, czy burmistrz jest z partii X czy Y jest znacznie ważniejsze, niż chleby, o pieniądzach nie wspomnę.
Na tym samym Podlasiu jest wieś - przepiękna. W życiu nie przypuszczałam, ze tak może wyglądać osada ukryta wśród bagien nad Bugiem, otoczona lasami, z jedną, piaszczystą drogą. Pamiętam, jak zachwycona zatrzymałam się na środku wsi, wyciągnęłam aparat i zaczęłam pstrykać, co mi wpadło w obiektyw. Wieś składała się z drewnianych chat, malowanych w kwiaty, zwierzęta, jakieś ornamenty. Było idealnie czysto, wszędzie rosły kwiaty. Oprócz mnie po wsi latało kilkadziesiąt osób, tak samo zaczarowanych jak ja. Poszłam do sołtysa, żeby dowiedzieć się, co to za cudo. Przyjął mnie cały dumny.
- Wie pani, to jest tak. U nas nie ma pracy. Bida, pani, bida. Pomyśleliśmy, ze turystę trza przygonić i baby sobie przypomniały, jak kiedyś domy malowali. Najpierw jeden, tak na próbę. Potem to już każdy malował, smalec robił ogórki kisił, kwas chlebowy... No i pszczoły mamy, to miodek się znajdzie, i swiece robim. Jajka można kupić, mleko. Chleb pieczem w soboty. A i teraz będziem tkać i prząść, tak jak onegdaj bywało. Ludzie chętni, bo jak który domu nie pomalował, to od razu znaczny był. Teraz my na tym zarabiamy i przeżyć się da. A pani do Witka zza lasa? Po psach widzę, bo on takie samućkie ma. Alaskany! Zimą to my na nich przejażdżki urządzamy - Witek zarobi, a i my stratni nie jesteśmy, boć turystę trza wykarmić. Agroturystykę już mamy!
Zrobiło mi się strasznie przyjemnie - lubię ludzi z pasją i z pomysłami. I pewnie wieś dalej żyłaby z tego, ze ma fajnych ludzi, gdyby nie radny. Radny doniósł, gdzie trzeba, że na wsi handel żywnością odchodzi i może być, że ktoś po niej sraczki dostanie. Pojawiły się kontrole, kilka osób zapłaciło kary. Wieś nadal wygląda fajnie, ale ludziom folklor przestał się opłacać. Co miał radny do ogórków kiszonych? Witek przepytany na okoliczność, machnął ręką.
- No a co miał? Zawiść, kochana, zawiść. O, gdyby tak komisje radnych powołać do spraw wsi, posiedzenia robić, upartyjnić, upolitycznić, posmarować... A tak? Lepiej upieprzyć sprawę, co się będą ludzie bogacić? Przyjechali, tu lodówkę na jajka, tam jakieś cudne urządzenia, tu blat ze stali kwasoodpornej. Daj ty spokój!
O kolejnej inicjatywie przeczytałam kiedyś w jakiejś gazecie. Otóż mała wieś na niemieckiej granicy wpadła na pomysł zarobku - ściągali skąd się da najprzeróżniejsze stare graty - od maszyn do pisania, przez adaptery, po stare szafy - reperowali, stawiali na nogi i sprzedawali. Rzeczy mieli fantastyczne - jakiś czarno-białe telewizory z lat 60., pralki Frania, zydle, moździerze, meble, radia lampowe i co dusza zapragnie. No, ale zarabiali, a jak zarabiali to ich w łeb. Kilka urzędów wieś przetrzepało, nic specjalnego nie znalazło, ale tu domiarek, tam domiarek i sprawa się rypła. Wieś przestała handlować pralkami Frania, wszystko wróciło do normy i urzędnicy byli szczęśliwi. Z mieszkańcami gorzej, ale kogo to obchodzi?
Kilka dni temu zadzwonił do mnie mój znajomy - Holender, który 10 lat temu przyjechał do Polski. Pomysł miał taki- zrobić we wsi rodzaj „spółdzielni produkcyjnej” i produkować sery. Kupił ziemię, sprowadził krowy. Było fajnie, do czasu, aż zwołał wiejskie zebranie. Przedstawił sprawę i się zaczęło. Bo niby jak to ma być? Kupujemy za wspólne powiedzmy silos. A ten silos, to będzie u Maliniaków stał. A przecież Kowalskie tez na silos dały, to on musi, ze u nich stać powinien. A pakowarnia? No dobra, kupim, ale przecież u Wiśniewskich nie postawim, bo co Wiśniewski będzie mieć pakowarnię, a reszta nie? A krowy? Jak to ma być? Razem wypasać? A jak - razem? A wiadomo, jak będzie? Niby, ze z tej pakowarni to wszyscy będziemy korzystać, a potem się dzielić? A jak - dzielić? Znaczy się jakie udziały będziemy mieli? A jak dzielić, to wsio, a nie tak, ze za część maszyny dokupić. A właściwie dlaczego dzielić, jak pakowarnia u Maliniaków będzie stała?
Awantura była nieziemska, żadne tłumaczenia nie pomogły. Nic - ani zawiezienie tubylców do podobnej wsi w Holandii, ani wykresy, słupki, prezentacje. Nie i koniec. Sąsiad się dorobi, ja niby też, ale jednak sąsiad... Do tego przylazł Sanepid, wymyślił krany na fotokomórkę i mój znajomy uznał, że jednak lepiej mu będzie w Holandii. Krowy sprzedał, ziemię też i teraz żyje sobie spokojnie nad jakimś kanałem i hoduje tulipany.
Patrzę sobie na moją wieś - klasztor, cerkiew, molenna. W sumie rewelacja, można byłoby coś z tego zrobić. Ale nikomu się nie chce. Przybysze nie chcą turystów, tubylcy nie wiedzą, jak się do tego zabrać. Wojnowo nie ma nawet strony internetowej. Kiedyś chciałam nawet jakąś zrobić, ale zainteresowanie było żadne. Dla samej siebie mi się nie chce. Ale znając siebie - niebawem coś takiego wymyślę. Przynajmniej po to, żeby ludzie wiedzieli, ze taka dziwna, wielokulturowa wieś istnieje. Swoją drogą - ciekawe od kogo za to oberwę w łeb...
A za rok kolejny Dzień Świstaka w miasteczku o niewymawialnej nazwie. A u nas? A u nas będzie jak zwykle. Dzień Świstaka w końcu mamy na co dzień.
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości