- Mama, jutro jest taki dzień, kiedy się je boczek - oznajmił mój syn późnym wieczorem, z wyżyn swojego łóżeczka – najlepiej z pączkiem. I musisz zrobić pączki, bo jutro przynosimy do przedszkola.
- A boczku nie chcesz? - zapytałam z nadzieją, bo boczek ewentualnie nabyłabym drogą kupna w sklepie po drodze do przedszkola.
- Nie, pączki zrób. Albo podpałkę - ziewnął syn i zasnął.
Przejrzałam zapasy. Na szczęście do pączków nieco mi zabrakło. Nie miałam nadzienia i drożdży. Szalenie się ucieszyłam, bo z pączkami jestem na bakier. Miałam za to produkty na podpałkę, czyli chrust. Trudno - nie wykręcę się.
Robienie faworków zajęło mi sporo czasu. Nie przepadam za wałkowaniem cieniutkich płatów ciasta, ale jakoś się wyjątkowo postarałam, bo w końcu każda matka miała przynieść swoją porcję, to nie chciałam wylądować w faworkowym rankingu na samym końcu. Faworki jak faworki - kilkanaście ogromnych rosenthalowskich półmisków po babci stało w kuchni, ja latałam i wyciągałam ciasteczka z gorącego oleju, posypywałam cukrem pudrem, odganiałam koty i w końcu około drugiej w nocy dzieło zostało uwieńczone sukcesem. Nad ranem połowa faworków w tajemniczy sposób zniknęła - sadząc po okruchach na podłodze i w łóżku Wojtka, mój syn urządził sobie nocną ucztę z babcią. To, co zostało, zapakowaliśmy rano do michy i zawieźliśmy do przedszkola.
Chrust został przyjęty z uznaniem, ale i z pewnym zdziwieniem. Okazało się, że Wojtek smażenie cholerstwa wymyślił na własny użytek. Byłam jedyną matką, która w ogóle coś przyniosła i zrobiło mi się z lekka głupio. Nic to - dzieciaki chrust pożarły błyskawicznie.
Po drodze wstąpiłam do sklepiku - oczywiście królowały paczki. W różnych odmianach - z płatkami migdałów, z lukrem posypanym jakimiś podejrzanymi koralikami, jakieś takie w zygzaki kolorowe. Większość z budyniem w środku. Kleista masa wylewająca się z tych wynalazków nazywana jest dla celów marketingowych „nadzieniem ajerkoniakowym”. Dobra, jak zwał tak zwał. Wzięłam trzy sztuki, czym szalenie ucieszyłam ekspedientkę - pączków tu nikt nie kupuje, bo w końcu w domu można usmażyć. Podobno te, które wzięłam były z „nadzieniem różanym”. Po ugryzieniu wylał mi się na brodę rzadki budyń w kolorze yellow-bahama. Oblizałam palce, żeby się do kierownicy nie przylepić i przypomniałam sobie inne pączki, w innym świecie.
Blikle. Kolejka jak jasna cholera, a na dworze zimno jak w psiarni. Zacina śnieg, wszyscy przytupują. Szczęśliwcy wyłażą na dwór z paczuszkami przewiązanymi sznureczkiem kołyszącymi się na palcu. Paczki sprzedawane są po 10 sztuk i jak to u Bliklego - są miniaturowe, za to drogie jak piekło. Ale nie można nie mieć pączków od Bliklego... Wewnątrz gorąco, za szkłem piętrzą się ciasta i ciasteczka. No i pączki, ułożone w ogromne stosy. I ten zapach... I stałe, klasyczne wręcz dialogi:
- 20 poproszę. Co tak drogo? O, mniejsze niż w zeszłym roku!
Paczuszki z charakterystycznymi tłustymi plamami wędrowały do domu, każdy kombinował, jak donieść jeszcze ciepłe. W ten jeden dzień cena pączków - faktycznie jakby znacznie mniejszych i droższych od tych w dni „niepączkowe” - nie grała roli.
Kilkanaście lat wcześniej. Rodzice są dyrektorami Domu Turysty w Warszawie. Tata gastronomii, mama - hotelu. W Harendzie szefem cukierników jest niejaki Pszczółka - absolutny geniusz ciast i ciasteczek. To spod jego ręki wychodziły najlepsze wuzetki w Warszawie. Byłam jeszcze mała i miałam zakaz wchodzenia do kuchni hotelowej, ale tam było tak fajnie... Pszczółka wyciągał z ogromnego pieca blaty na wuzetki, ja dostawałam zawsze miseczkę z bitą śmietaną. Pamiętam jak smarował kremem jeden nasączony ponczem blat, potem jednym ruchem przykrywał go idealnie równo drugim. Polewał czekoladą i kroił ogromnym nożem na identyczne kawałki. Pycha... A w nocy ze środy na czwartek kiedy karnawał dobiegał końca, w ogromnych elektrycznych patelniach smażyły się paczki - duże, z nadzieniem, polewane potem obficie lukrem. Do lukru Pszczółka dodawał rum i ten rumowy zapach zawsze kojarzy mi się z tłustym czwartkiem. Ja dostawałam dużą pączkową bombę zrobioną specjalnie dla mnie - w tajemnicy przed rodzicami, rzecz jasna. W środku było różane nadzienie...
Buchman, centrum Konstancina. Oczywiście kolejka. No, ale na końcu ogonka są paczki i faworki. Warto odstać swoje. Paczuszki - bardzo eleganckie, ze złotymi ozdóbkami – skrywają świeże, pyszne, złoto-brązowe kule, z jasną obwódką. W kolejce stoją i ci znani, i ci zupełnie nieznani. Gdzieś plotkują dwie służące, takm podjeżdża kolejne porsche, z którego wysiada wyfiokowana damulka, tu karmicielka kotów z Grapy, tam palacz z naszej kotłowni. Równość w pączkowej kolejce. Co sprytniejsi zajęli sobie stoliki w środku i udają, że pija czekoladę, a tak naprawdę łypią, czy im ktoś miejsca w ogonku nie zabrał. Jeszcze kilka kroków po marmurowych schodach i otwiera się raj - ciasta, ciasteczka, czekolady, ręcznie robione praliny i oczywiście pączki. Jak u Bliklego - pakowane po 10 sztuk. Już w drzwiach ogłupia zapach - z nutką wanilii, kawy, czekolady, rumu...
Wylizałam do końca palce z budyniu i pojechałam do domu. Kilka godzin później odebrałam syna, wpadliśmy do sklepiku po chleb.
- Mama, kup mi taka bułkę z dżemikiem - zaordynował syn, wskazując na leciwy wyrób pączkopodobny, przypominający spory brukowiec.
W przyszłym roku pojedziemy na prawdziwe pączki. A ten budyń, który Wojtkowi wylał się z brukowca w samochodzie, jakoś może domyję...
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości