Nie wiem, co się dzisiaj dzieje. Może to ten wiatr, może niskie ciśnienie. Kompletnie nie mogę się pozbierać do kupy.
Pojechałam do miasteczka. Miałam zatankować, pójść do banku, zrobić zakupy i oddać resztkę długów w czasów kryzysu energetycznego. W kieszeni miałam karteczkę z listą sprawunków.
Tuż przed wyjściem oblałam się coca-colą. Zmieniłam kurtkę na inną, zapakowałam Wojtka do samochodu i pojechaliśmy.
Na stacji za Chiny nie mogłam sobie przypomnieć, z której strony mam wlew paliwa. Oczywiście stanęłam z tej odwrotnej. Zamiast zmienić dystrybutor, zaczęłam kombinować, jak tu się odwrócić tyłem do przodu. Udało się, ale w międzyczasie ktoś pod pompę podjechał, a ja znowu zaczęłam skomplikowane slalomy między dystrybutorami. Pracownicy stacji którzy znają mnie bardzo dobrze, pokładali się ze śmiechu. Odruchowo sięgnęłam po benzynę. Mam diesla. Na szczęście się połapałam w porę. Potem zapomniałam numeru PIN do karty. No - wyparował mi z głowy, chociaż akurat tej karty używam codziennie. Po dłuższych męczarniach zajarzyłam i zapłaciłam.
Po drodze powtarzałam sobie „iść do biblioteki, iść do biblioteki...”. Stanęłam przed sklepem z ciuchami, wyciągnęłam torby z książkami (zawsze bierzemy jednorazowo około 20 sztuk), wlazłam, podałam książki Agnieszce i oznajmiłam, żeby zapakowała, a ja zaraz wrócę. I wyszłam.
Syn siedział spokojnie w samochodzie, zapięty w foteliku. Mamy jeszcze zakupy zrobić, do apteki wpaść. Nie ma sprawy. Wyjęłam Wojtka i poszłam dobre 500 metrów do Biedronki. Wzięłam koszyk, napakowałam. Potem drugi - po chwili i ten był pełny. Wojtek poleciał po trzeci. Wreszcie nie wytrzymał ochroniarz:
- Pani Aniu, może pani wózek weźmie? Ja pani przyprowadzę
W Biedronce zorientowałam się, ze nie mam cholernej karteczki z lista zakupów - została w kieszeni oblanej cola kurtki. Pchałam do wózka od pana ochroniarza wszystko, co mi przyszło do głowy. Same niezbędne rzeczy, jak choćby lampka nocna w kształcie Złomka (wyjątkowo paskudna, zresztą). Pod kasą przypomniałam sobie, ze właściwie to przyszłam po budzik. Widziałam jakiś wczoraj i nie kupiłam, a mój szlag trafił. Gdzie te budziki?...
Wojtek poleciał z panią szukać. Cały dumny przytaszczył cudko, które – tak przynajmniej wynika z napisu na pudełku - mierzy temperaturę powietrza i z jakiś przyczyn wyświetla coś na suficie po naciśnięciu jakiegoś guziczka.
Pod kasą okazało się, ze mamy mały problem - w Biedronce nie przyjmują kart, o czym świetnie wiedziałam. Tylko, ze zapomniałam pójść do bankomatu... Klnąc na czym świat stoi poleciałam po pieniądze. W połowie drogi zorientowałam się, ze nie ma mojego syna. Normalnie poleciałabym z powrotem do sklepu. Ale dzisiaj jest dzień świra, więc niewiele myśląc poleciałam do samochodu. Wskoczyłam za kierownicę i sięgnęłam po kluczyki... Nie ma. Cholera jasna - torba została w wózku w Biedronce, razem z moim dzieckiem!
Sprintem wyrwałam do Biedronki. Torba była, wózek też, tylko Wojtka nie było.
- Czyś ty zdurniała, Anka?! - zapytała Bożena, która oprócz tego, że pracuje w Biedronce, jest nianią na dochodne Wojtka - Przecież zostawiłaś Voita ze mną i kazałaś go pilnować. Co ty myślisz, ze ja mu krzywdę zrobię?! Weź odsapnij, o, masz - drinka energetycznego wypij. Może ci się we łbie rozjaśni.
Obrzydliwy płyn z lekka przywrócił mnie do życia. Poleciałam po kasę do bankomatu, tym razem z torbą, więc mogłam podjechać pod sklep, co z jakiś przyczyn szalenie mnie ucieszyło. Podjechałam pod Polo Market. Wlazłam i coś przestało mi się zgadzać. Nie ten sklep, czy co? Sterczałam na środku, wreszcie pani Irena z mięsnego zainteresowała się mną i wyłuszczyła, ze dzisiaj mnie tu nie było. Jak nie tu, to gdzie ja byłam?... A! Biedronka!
Załadowałam zakupy, pilnowana przez podejrzliwie patrzącą Bożenę.
- Mama, może my te książki odbierzmy od pani, co? - zapytał z lekka zdziwiony Wojtek. Książki? Jakie książki?
Agnieszka w ciuchlandzie ze spokojem oddała mi pakę książek, załadowaną do dużej, foliowej torby. Dołożyła spodnie dla Wojtka, jakieś sweterki i dużego, czerwonego smoka w prezencie. Zapłaciłam, Agnieszka na wszelki wypadek odprowadziła mnie do drzwi.
W bibliotece spokojnie wybraliśmy książki dla nas i dla mamy. Wojtek jak zwykle buszował sam między regałami. Nie miałam siły przejrzeć tego, co wybrał, ale pani Małgosia z dość dziwną miną, kilka razy pytając mnie, czy aby o to chodzi, wpisywała pozycje do karty syna. OK, załatwione - jedziemy do apteki.
Tu na hasło - mama ma grypę, panie władowały mi komplet stosownych leków. Udało mi się zapłacić karta, co zważywszy na amnezję na kod PIN graniczy z cudem. Walnęłam się tylko raz.
Udało nam się wrócić cało do domu.
Budzik jest stacją meteo, pokazującą temperaturę w skali Fahrenheita. Książki Wojtka... No cóż - sądzę, że na Kamasutrę jest jeszcze za wcześnie. Z listy zakupów, szczęśliwie odnalezionej w kieszeni kurtki, nie kupiłam niczego. A kartę zostawiłam w aptece. Panie już dzwoniły - jutro odbiorę. I tak muszę jechać po zakupy. Swoją drogą - po co mi 5 kostek margaryny do pieczenia ciast i 10 kilowy worek soli?
Kogo banuję - przede wszystkim chamów, nudziarzy, domorosłych psychologów i detektywów-amatorów. To mój blog i to ja decyduję, kto tu będzie komentował. Powinnam to zrobić dawno, teraz zabieram się za porządki. Dyskusja - proszę bardzo, może być na wysokich tonach, ale chamstwo i nudziarstwo zdecydowanie nie.
Anka Grzybowska
Utwórz swoją wizytówkę
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości