waldburg waldburg
102
BLOG

Odpowiednia oprawa bytu

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 10

Wczoraj na blogu obserwatora z daleka znalazł się filmik, na którym przy pewnym wysiłku można dopatrzyć się półprzytomnego Piesiewicza w towarzystwie dwóch kurwiszonów  w kuchni. Kto chciał, mógł przekonać się, jak panie, z gatunku tych wyemancypowanych inaczej, potrafią teraz przeklinać. Mógł też zadać sobie pytanie, czy poza przeklinaniem w ogóle coś jeszcze potrafią?

Wstawkę filmową, lansowaną hałaśliwie przez „Fakty”, „Dzienniki” i „Superekspresy” wszelakie, zamieściła u obserwatora z daleka adekwatna blogerka o nicku „brutalna.”   Już wcześniej miałem wątpliwą przyjemność wzięcia udziału w tej uczcie kinomana, ale nie chciałem jej komentować. Nie odczuwałem takiej potrzeby. Poza tym uważam, że skandale napędzane przez tabloidy, które zbijają kapitał na ludzkich upadkach, należy pomijać milczeniem.

Jednak pod wpływem filmiku sygnowanego nickiem „brutalna”  zmieniłem zdanie. Tym bardziej, że w tej brutalnej wersji opatrzono go komentarzami, którymi nie pogardziliby ubeccy fachmani od zaszczuwania. To łono jest, jak widać, nadal płodne.

 „To już szósty POwiec przyłapany na ćpaniu” informowała pierwsza notka. „Wciąga kokę, czyli lekarstwo”. „Obrońcy mówią, że pod przymusem, a przymusu nie widać”, ciągnęły temat rechotliwie „podpisy pod zdjęciami”.

Napisałem na blogu obserwatora z daleka, co myślę o filmiku „brutalnej” – że jest nieprzyzwoicie ohydny i obrzydliwy. Głównie dlatego, że na miejscu Piesiewicza wywaliłbym  z mieszkania już po minucie te chłopobaby, chociażby  ze względów estetycznych

Piesiewiczowi nie starczyło na to siły. Dzisiaj czuje się pewnie tak samo bezsilny wobec wrzawy w tabloidach i uciesznych podpisów z filmiku brutalnej.  Pod względem mentalności i elokwencji wrzawa i podpisy pasują jak ulał do mentalności rzucających mięchem obywatelek, które  wpuścił był do kuchni. Najbardziej śmieszy mnie, że nazywano je w mediach „kobietami”. We serwisach informacyjnych Polskiego Radia mowa była o „kobiecie”, która przyszła do  Piesiewicza w towarzystwie innej „kobiety”, żeby go szantażować.

W moim wpisie na blogu obserwatora z daleka nawiązałem też do trylogii Kieślowskiego i Piesiewicza „Trzy kolory”, którą kiedyś może zbyt ochoczo zwalczałem. Miałem problem  z Kieślowskim jako guru. Coś budziło moją nieufność wobec rosnącej w postępie geometrycznym liczby jego mistycznych moralitetów.  Odbierałem je jako nadużycie.  Odmawiałem jemu i Piesiewiczowi pochwał, których nie szczędzili im inni.  Odruchowo broniłem się przed nadprodukcją uduchowienia, jak na mój gust, nieco taniego i zbyt łatwo wprawiającego w zachwyt publiczność, która chce zrozumieć "sens życia" w kinie.

Potem zmieniłem zdanie. Uznałem, że byłem wobec niego niesprawiedliwy i że w gruncie rzeczy udało mu się lepiej niż komukolwiek powiedzieć parę ważnych rzeczy o czasie i miejscu, w którym żył i które wcale nie było łatwe do opowiadania.

Pogodziłem się z jego kultem po jego śmierci.  Co by o nim nie mówić –  był najważniejszym i najodważniejszym reżyserem swojego czasu, który umiał stawić czoła polskiej rzeczywistości w okresie największej zapaści i beznadziei. Za to go szanuję.

Ale wciąż drażnią mnie przesłania jego filmów, których scenariusze, pisane do spółki z Piesiewiczem, próbowały załatwić czasami tyle spraw naraz, że aż nie mogły nie ocierać się o granice niezamierzonej śmieszności.

Przykładem niech będzie druga części trylogii "Kolor biały" – czyli opowieść o niedorajdzie znad Wisły poniżanym w Paryżu przez jego niewyżytą francuską żonę. W jednym z pobocznych wątków zagubiony w obcym mieście Zamachowski spotykał zamożnego rodaka. Dzięki wspaniałomyślności tajemniczego nieznajomego udawało mu się wrócić do kraju.  Rodaka grał świetny jak zawsze Gajos. Wyrzucony w walizce na polskie wysypisko śmieci Zamachowski spotykał potem swojego łaskawcę w Warszawie i ratował go w ostatniej chwili - jak to na filmie - przed śmiercią samobójczą.

Ich role odwracały się. To nieudacznik Zamachowski stawał się człowiekiem sukcesu, a Gajos znużony życiem był w dołku. Miał wszystkiego powyżej uszu. W tle była, o ile dobrze pamiętam – jakaś żona i rozwód, ale przede wszystkim bezsens i melancholia. Przypominał pozbawionych złudzeń bohaterów czarnego kina, dumnych samotników, którym  nic się nie chce. Poczciwina Zamachowski musiał niemało się namęczyć, żeby zrewanżować się za okazaną  mu pomoc. Ale Gajos nie życzył sobie, żeby mu pomagano. Cierpiał wyniośle na jakieś weltschmerze. Otaczała go aura, jak to u Kieślowskiego – zagadkowej niedostępności.   

W końcu ulegał jednak goniącemu za życiem Zamachowskiemu, który wciągał go do swoich interesów. W szybkim czasie dorabiał się eleganckiej willi i nowiuteńkiego saaba zdaje się, albo volvo. Jak już wspomniałem, historia Gajosa była w tle i należała do jednego z wątków pobocznych.  Pojawiał się ponownie pod koniec filmu w super garniturze i w volvo.  Był uśmiechnięty od ucha do ucha i niemal triumfujący. Wiodło mu się znakomicie – odzyskał wiarę w sens życia...

Ale dlaczego? W jaki sposób wyzwolił się ze szponów melancholii?

Czyżby za sprawą volvo i willi?

Do dzisiaj uważam, że z tego scenariuszowego pomysłu Kieślowski powinien był się wycofać. Zrezygnować z powiastki filozoficznej na temat sensu istnienia z Gajosem w roli bohatera Lermontowa.  Zamiast urozmaicać tło głównego wątku, staje się ona parodią rzekomej głębi jego filmów. To prawda,  film był komedią, ale noblesse oblige. Nazwisko reżysera kojarzy się po dziś dzień z mistycznymi przepaściami ludzkiej duszy, do której kto jak kto, ale on powinien był mieć klucz lepiej dopasowany.  

Od biedy „Kolor biały” broni się jako satyra na polską transformację wczesnych lat 90., kiedy  nietzscheańskim dramatom zagubionej duszy mogły towarzyszyć nadwiślańskie obsesje na punkcie wymarzonej willi na Lazurowym Wybrzeżu, a jeśli już nie na Lazurowym Wybrzeżu, to przynajmniej na Sadybie z garażem i Volvo. Koniecznie najnowszy model.

Tylko zaraz… Kieślowski i Piesiewicz jako para satyryków?

Wiem, że przemawia przeze mnie złośliwość, ale w to... nie uwierzę. To nie była parodia ani satyra. Jeżeli już, to lekką ręką pisana komedia, w której odezwały się wypchnięte  na powierzchnie gdzieś z głębin bolesnej podświadomości jak najbardziej prawdziwe wyobrażenia autorów na temat sensu życia, czy też oprawy, w jakiej ów sens…

Tak więc też trochę odbieram obecny dramat Piesiewicza. To przecież nie jego wina, że należy do pokolenia, które bardziej od innych uzależniło się od nierealnych marzeń o dobrobycie.  Wyobrażenia o nim były jedną z odmian peerelowskiej schizofrenii. Wie o tym każdy, kto tamte czasy pamięta Okoliczność, że po upadku komunizmu wielu Polakom, w tym także,  Piesiewiczowi, udało się osiągnąć odpowiednią oprawę bytu, wcale nie okazała się taka zbawienna w sprawach związanych z sensem istnienia.

Przynajmniej nie na tyle, jakby to mogło wynikać z jego (przeczytanych uważniej) scenariuszy.

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (10)

Inne tematy w dziale Kultura