waldburg waldburg
700
BLOG

Jurry z Ząbkowskiej, czyli końcówka Peerelu

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 57

 

Już sam jego wygląd budził respekt. Mimo że miał niewiele ponad metr sześćdziesiąt wzrostu roztaczał wokół siebie atmosferę zagrożenia.  Błyszcząca od potu, wiecznie pokiereszowana euroazjatycka twarz z licznymi śladami po stoczonych walkach. Typ fizjonomii często spotykany nad Wisłą. Pierwszy raz zwróciłem na niego uwagę z powodu krwi, którą ociekał. Miał zdaje się pęknięty łuk brwiowy albo wybity ząb. Ktoś próbował opatrzyć mu ranę, ale Jurry nie życzył sobie litościwej pomocy i ryczał jak zwierze opętane żądzą odwetu.

 

Bójki w „Hopferze” były wówczas na porządku dziennym. Poczucie niespełnienia, kompleksy i frustracje tonęły w alkoholu, który lał się strumieniami i tworzyły niebezpieczną mieszankę wybuchową. Jurry uczestniczył w bijatykach niemal zawsze. Rwał się do nich. W napadach furii wywracał stoły i ławy, na których siedzieli jego wrogowie. Nierzadko tłukł im butelki na głowach. Był zawzięty i chyba niezdolny do kompromisów. Myślę, że w innej epoce, gdyby wcielono go do wojska, zostałby wielkim rębajłą. Jednym z tych, których opiewa się w piosenkach i którzy w pojedynkę potrafią przesądzić o losach bitwy. Kiedy później oglądałem debiutancki film Ridleya Scotta „Pojedynek” z Harveyem Keitelem wciąż przypomniał mi się Jurry.

 

Zdarzało się, że i na jego głowie rozpryskiwały się butelki z tanim tunezyjskim winem. Dopiero wtedy widać było, jaki był mały. Podrywał się do góry i mimo że niekiedy nie sięgał swoim przeciwnikom nawet do łokcia, atakował ich z zapalczywością byka. Niski wzrost kompensował siłą. Chełpił się, że może zrobić dwieście pompek.  Byłem kiedyś przy tym, jak je wyciskał w swojej pracowni na Ząbkowskiej. Ćwiczył do upadłego. Sądzę jednak, że było w tym więcej psychologii niż dbałości o kondycję. Unieważniał w ten sposób przed samym sobą swoje pijackie eskapady. To było jego samooczyszczenie. Przez brutalny wysiłek i wypocenie alkoholu. Niewykluczone, że dzięki takim barbarzyńskim powrotom do świata trzeźwości nabierał przekonania, że panuje nad nałogiem i mógł usprawiedliwiać swoje kolejne pijaństwa.

 

Mój stosunek do niego był z początku nieufny. Nic prawie o nim nie wiedziałem poza tym, że żadna bijatyka w „Hopferze” nie mogła obejść się bez niego.  Potem jednak poznałem go od nieco innej strony. Siedział wciśnięty w kąt przy małym stoliku niedaleko wejścia do toalety. Wokół niego zebrało się paru rozbawionych słuchaczy. Reagowali na przemian chichotem i głośnymi wybuchami śmiechu na złote myśli i zdania, które odczytywał z wymiętej kartki papieru. Był to wyjątkowo pokrętny rymowany poemat, który w miarę czytania stawał się coraz bardziej niecenzuralny.

 

Tamtego wieczora Jurry przeszedł sam siebie. Uzupełniał swój utwór coraz to nowymi wersami, które odczytywał popijając wino i nie kryjąc zadowolenia. Przy sąsiednich stolikach zrobiło się cicho jak w teatrze. Przestrzeń wokół baru w górnej części „Hopfera” stała się widownią, a Jurry aktorem, który sam pisał swoją rolę i na gorąco sprawdzał reakcję słuchaczy. Wszyscy byli pod wrażeniem jego karkołomnych rymów i surrealistycznych metafor. Udało mu się uruchomić mechanizm zbiorowego oczekiwania, który dał mu władzę nad przypadkową grupą ludzi. Doprowadzał ich do śmiechu, nawet jeśli nie do końca rozumieli, co czytał. Dyrygował nimi. Robił miny i zawieszał głos z góry ciesząc się na poklask, który go nie ominął ani razu. Jego brzydka poorana bliznami twarz karła jaśniała w triumfalnym uśmiechu.

 

Mniej więcej w tym samym czasie prestiżowa galeria koło kina „Kultura” na Krakowskim Przedmieściu wystawiła na sprzedaż jego obraz, który w swojej poetyce do złudzenia przypominał nachalne plakaty propagandy sukcesu. Tak naprawdę kpił sobie z nich. Na błękitnym tle, które nie tylko wówczas było synonimem lepszej, beztroskiej przyszłości, Jurry namalował biało-czerwone usta. Pełne, ale nie erotycznie rozchylone, tylko zwarte, zaciśnięte. Na styku warg – białej i czerwonej – widać było trzy rzymskie dziesiątki. Obraz nosił tytuł „XXX lat PRL”.

 

 

Jurry miał z tego powodu problemy. Obraz wzbudził podejrzenia jakiegoś kacyka z ministerstwa kultury, który dopatrzył się w nim niebezpiecznej aluzji. Uznał, że usta wyglądają na zasznurowane albo zaszyte szpagatem i że artysta chciał napiętnować łamanie wolności słowa w Polsce. Jurry musiał stawić się na Mysiej. Cenzorzy zaczęli wypytywać go o znaczenie fastryg na ustach, ale zapewnił ich, że to nie fastrygi, tylko rzymskie dziesiątki.

 

– Można to odczytać jeszcze inaczej – powiedział.

 

– Jak ? – zaciekawili się cenzorzy. – Po rosyjsku x czyta się jak ha. Tak więc te usta się śmieją: ha, ha, ha. Jak do tej pory tylko trzy razy, ale za dziesięć lat śmiechu będzie więcej… – wyjaśnił Jurry.

 

Znam tę historię od niego, ale nie wiem, czy  jest do końca prawdziwa. Jeśli tak, to cenzorzy wykazali się zaskakującą inteligencją. Obraz Jurry’ego nie został objęty zakazem i wisiał jeszcze długo w oknie wystawowym galerii na Krakowskim Przedmieściu. Podziwiać mógł go każdy. Przechodnie, urzędnicy z pobliskich ministerstw i nawet pasażerowie autobusów. Wbrew obawom aparatczyka z ministerstwa kultury malarstwo zatytułowane „XXX lat PRL” nie budziło niczyich emocji. Zanadto wtapiało się w banalną konwencję reklam Juwenturu i SZSP-owskich plakatów głoszących sojusz młodzieży z klasą robotniczą i poparcie dla kolejnego zjazdu PZPR.

 

Nawiasem mówiąc obraz Jurry’ego namalowany w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych był zdumiewająco podobny do dzisiejszego logo SLD z jego niebieskim tłem i wdzięcznie wygiętą literę S w barwach narodowych, która na dodatek w wersji internetowej obraca się wokół własnej osi. Gdyby Jurry dożył naszych czasów, to jego biało-czerwone usta też by się pewnie obracały. A może nawet tańczyły? Niekiedy zeitgeist przeżywa swoją epokę i okazuje się niezastąpiony także w czasach, które przychodzą po nim.

 

Kiedyś zaciągnął mnie na wódkę do swojej  pracowni. Pojechaliśmy taksówką z „Hopfera” na Ząbkowską, gdzie w każdej bramie można było kupić pół litra. Słabo znałem Pragę, ale to, co tam wtedy zobaczyłem, wryło mi się w pamięć na długo. Cała ulica zdawała się być jedną wielką meliną. Mimo że było już dobrze po północy, w bramach i na chodniku życie tętniło jak w miasteczku na granicy z Meksykiem  w „Dotknięciu zła” Orsona Wellsa. Wódka była niewiele droższa niż w sklepie. Podejrzane typy, które nas obstąpiły, licytowały się, kto da niższą cenę.

 

 

 

Okazało się, że Jurry był tam szanowaną osobistością. Kłaniali mu się niemal w pas i nazywali „obywatelem artystą”, co zdaje się sprawiało mu przyjemność. Był na Pradze u siebie. Później opowiedział mi parę anegdot o dzielnicowym, który jako pierwszy zaczął zwracać się do niego w ten sposób. Początkowo starszy sierżant odnosił się do niego z nieufnym dystansem, gdyż brał go za jednego ze złodziei, od których roiło się na Ząbkowskiej. Żeby rozwiać podejrzenia, Jurry zaprosił go do swojego atelier na poddaszu. Wchodząc po wąskich drewnianych schodach na piąte piętro chwalił się swoimi sukcesami i obrazem, który zakupiła od niego podobno Galery of Modern Art Guggenheima w Nowym Jorku.

 

– A więc to jest ta pańska pracownia – stwierdził ironicznie milicjant, kiedy przeszli z klatki schodowej do zastawionego gratami przedsionka. – Nie, to tylko korytarz – sprostował Jurry – pracownia jest za tymi drzwiami, proszę, niech pan idzie dalej….

 

Niedokończone obrazy, luz, przestrzeń i twórcza atmosfera w przerobionym na atelier strychu zrobiły piorunujące wrażenie na dzielnicowym. Potem stał się częstym gościem Jurry’ego. Wyjawił nawet, że  sam kiedyś myślał o karierze artystycznej i chciał zdawać na ASP. Nie miał jednak prawdziwego talentu i nie przebrnął przez wstępną część egzaminu... Po każdej z takich wizyt zapewniał, że „obywatel artysta” jest jedynym mieszkańcem Ząbkowskiej, którego nie musi legitymować.

 

To było w połowie lat siedemdziesiątych. Zainicjowana przez Gierka budowa drugiej Polski zbliżała się powoli do punktu krytycznego. Przed sklepami ustawiały się coraz dłuższe kolejki po cukier, a czarnorynkowy kurs dolara piął się już niebezpiecznie do góry. Kto mógł, próbował szczęścia na Zachodzie. Nasz wspólny znajomy Paweł, zadzwonił do mnie któregoś dnia ze Sztokholmu, dokąd wyjechał do pracy na czarno. Chciał, żebym skontaktował się z jego rodzicami i zapytał ich, co im przywieźć.

 

– Powiedz mu, że niczego nam nie brakuje, ale jak chce, to niech przywiezie trochę kiełbasy – powiedział jego ojciec, który wojennymi szlakami przewędrował z Andersem z Syberii do Anglii i przy każdej okazji lubił drwić sobie z pompatycznych przyrzeczeń dobrobytu roztaczanych przez oficjalną propagandę.

 

Zamiast kiełbasy Paweł przywiózł ciężką torbę wyładowaną paryską „Kulturą” i „Aneksami”, wspaniałe kowbojskie buty z byczej skóry i parenaście tysięcy koron, co na owe czasy było prawdziwą fortuną. Pobyt po drugiej stronie Bałtyku odmienił go i odmłodził. Jego długie włosy pojaśniały i stał się nawet jakby wyższy. W butach do kolan paradował po Warszawie niczym Szwed z „Potopu” Sienkiewicza. Jego poglądy uległy radykalizacji. Z maniakalnym uporem zaczął nazywać milicjantów „gadami”, a Polskę biednym, zniewolonym krajem.

 

Tylko jego ojciec zrzędził. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Paweł wydał siedemset koron na taką bzdurę jak kowbojskie buty. Stałem się przypadkowym świadkiem ich rozmowy, w której przekonał syna, żeby zdjął buty i schował je na później. W zamian za to odstąpił mu swoje rozczłapane i ciężkie półbuty emeryta.

 

Upłynęło parę miesięcy. Paweł przepadł mi z oczu. Znowu wtopił się w szarość i beznadzieję realnego socjalizmu. Uległ jej jak kochance, której ma się dosyć, ale do której wraca się siłą bezwładu, wbrew logice i postanowieniom. Po szwedzkich koronach i astronomicznych rachunkach płaconych przez niego w „Hopferze” zostało tylko parę mętnych wspomnień. Paweł znowu chodził zgarbiony. Jego oczy były sklejone kacem, cera stała się ziemista, a przetłuszczone włosy utraciły swój skandynawski połysk. Ostrzygł się, zgolił brodę i znowu zaczął pić na potęgę.

 

Któregoś popołudnia zadzwonił do mnie z baru „Corso” przy placu Zbawiciela. Miał kłopoty i czegoś się obawiał. Wiedziałem, że po powrocie do kraju wdał się w idiotyczną dyskusję z dyżurnymi esbekami z biura paszportowego na Malczewskiego. Nie dość, że samowolnie przedłużył pobyt za granicą i nie zwrócił w terminie paszportu, to jeszcze zaczął się z nimi wykłócać, gdzie jest lepiej, w Szwecji, czy w Polsce.

 

Złamał tabu. W napływie chwilowego rozdrażnienia pozwolił sobie na snucie porównań i wyciąganie oczywistych wniosków. Powiedział im, że w Sztokholmie został dłużej ze względu na lepszą jakość życia. Mógł tam wynajmować komfortowe mieszkanie będąc gastarbeiterem, podczas kiedy w Polsce mimo eksponowanej posady w redakcji jednej z gazet musiał wegetować w kurniku z żoną i dwuletnią córeczką. Paweł rzeczywiście mieszkał u teściów pod Warszawą w małym domku bez wygód, który w napadach złości nazywał kurnikiem.

 

Przebieg tamtego sporu znam jedynie z opowiadań, ale wielokrotnie próbowałem wyobrazić sobie pobladłe twarze esbeków w mrocznym pokoiku na Malczewskiego. Poza argumentami z Dziennika Telewizyjnego o wzroście produkcji stali i o dziesiątym miejscu Polski na liście największych potęg gospodarczych świata nic nie przyszło im do głowy. Chociażby z tego powodu Pawła musiała spotkać kara. Znienawidzili go. Zresztą i tak musiało dojść do tego. Na pewno już wiedzieli, że przywiózł ze Szwecji wydawnictwa paryskiej „Kultury” i „Aneksy”, które pożyczał na lewo i prawo.

 

Tamtego dnia pokazał mi swoje pierwsze wezwanie do Pałacu Mostowskich. Wziąłem je do ręki, ale w tym samym momencie coś odwróciło moją uwagę. To były buty. Ciężkie, znoszone kloce, które dał mu ojciec, przykute były do jego nóg niczym kajdany. Paweł podążył za moim spojrzeniem i kiedy zorientował się, że je widzę, uśmiechnął się. Od chwili, kiedy założył je po raz pierwszy, minęły miesiące, ale on wciąż miał je na nogach. Mimo że były na niego za duże, przywykł do nich jak do zdeformowanego świata, do którego powrócił.

 

Będąc u Jurry’ego na Ząbkowskiej wspomniałem mu o tych butach. Musiałem jednak przerwać w połowie zdania, gdyż dotarło do mnie, że przestał mnie słuchać. – To alkohol – zawyrokował po dłuższej chwili głosem, który dobywał się z niego jak ze studni. – Paweł jest skończony Nie wygrzebie się z tego.Z takich letargów już się nie wychodzi – powiedział.

 

Był najwyraźniej poruszony. Jego znajomość z Pawłem należała do gatunku raczej powierzchownych. Jeśli więc przejął się do tego stopnia moją opowieścią, to zapewne chodziło mu nie o Pawła, tylko o siebie samego i jego własne, spychane w podświadomość lęki.

 

Potem rozgadał się na dobre. Opowiadał mi o swoim dzieciństwie w małej wsi pod Paradyżem i o butach, które pozwalano mu zakładać tylko w niedzielę, kiedy rodzina szła do kościoła. Zdaje się, że dzielił je z bratem. Jurry szedł na mszę poranną, a brat na południową albo na odwrót. Swoje pierwsze buty założył na nogi, kiedy wysłano go do szkoły, ale w klasie i tak stał się pośmiewiskiem. Buty były na niego za duże i wszyscy wiedzieli, że odziedziczył je po starszym bracie.

 

W pracowni Jurry zwrócił moją uwagę na średnich rozmiarów obraz, na którym widać było schematycznie namalowaną głowę psa. Obraz odwoływał się do sytuacji, a właściwie do archetypu sytuacji, znanej każdemu, kto siedząc przy stole na proszonym obiedzie poczuł na swoim kolanie nieśmiałe dotknięcie psiej łapy. Zwierzę z obrazu Jurry’ego siedziało z pyskiem skierowanym do góry. Czekało na jałmużnę od ludzi zanadto zajętych rytuałem posiłku i rozmowy, aby zwracać na nie uwagę. Nie szczerzył zębów i nie walczył o pokarm, tylko czekał pogodzony ze swoją podrzędnością na resztki z pańskiego stołu.

 

Z obrazem wiązała się zabawna historia. Jurry zatytułował go „Jeść” i wysłał na zbiorową wystawę bodajże do Bydgoszczy. Kiedy obraz wrócił z katalogiem do Warszawy, okazało się, że organizatorzy wystawy nie tylko nie zrozumieli jego wymowy, ale na dodatek źle odczytali tytuł. „J” pomylili z „T” i przez parę miesięcy miłośnicy sztuki z Bydgoszczy mogli zastanawiać się, co oznacza psia głowa na obrazie zatytułowanym „Teść”.

 

Być może dopuszczam się grzechu nadinterpretacji, ale mam ochotę wypowiedzieć pewną myśl do końca. Otóż cofając się wstecz w czasie coraz częściej dochodzę do wniosku, że Jurry był mistrzem metafory. Posiadał rzadki talent celnego i lapidarnego komentowania świata, który go otaczał. Jego obrazy były retoryczne, miały więcej wspólnego z grafiką niż z malarstwem. Odwoływały się do intelektu. Opowiadały z pozoru nieskomplikowane historie, które z reguły jednak budziły konfuzję. Zawsze miały drugie dno i domagały się od odbiorcy chwili zastanowienia.

 

Było tak na pewno z obrazem „XXX lat PRL”, który jak to słusznie odgadł kacyk z ministerstwa kultury, nie był peanem na cześć władzy, tylko złośliwym prztyczkiem przypominającym o deptaniu wolności słowa. Nie inaczej było z opisanym parę lat temu w Rzepie przez Marka Nowakowskiego obrazem, który przedstawiał olbrzymie białe jajko z pękniętą skorupką. Jurry dał mu tytuł „Nie pękaj! Wszyscy cię lubią”. „I zaraz cię zjedzą na miękko”, powinien był dopisać, ale nie musiał. Było to zbyteczne, bo i tak lepiej nie można było tego pokazać.

 

Nie inaczej rzecz się miała z psem, z którego na bydgoskiej wystawie ktoś zrobił „Teścia”. Wiele razy, i w paru językach, opowiadałem tę historie i zawsze wywoływała salwy wesołego śmiechu. Jednak w tym obrazie było coś więcej niż tylko śmieszna anegdota. Zawsze uderzała mnie genialność asocjacji, którą posłużył się Jurry. Głód skojarzony z głową psa błagalnie wpatrzonego w stojące ponad nim istoty, które rozsiadłszy się przy stole jedzą i o czymś rozmawiają.

 

Czyż można lepiej pokazać własną znikomość? W wilczej rodzinie rytuał jedzenia jest święty. Niezależnie od tego, które ze zwierząt zagryzło sarnę, żadne z nich jej nie tknie, dopóki nie uczyni tego przywódca stada. Wilki stojące na niższych szczeblach hierarchii stada wyszarpują kawały mięsa w całkowitej ciszy z podkulonymi ogonami. Sygnalizują  gotowość ustąpienia przywódcy. Wilk alfa bywa kapryśny. Czasami już w pełni syty oddala się od zdobyczy i wtedy pozostali członkowie stada muszą iść za nim nie zaspokoiwszy głodu.

 

Niekiedy wydaje mi się, że Jurry sportretował w tym obrazie społeczeństwo, które go otaczało. Pogodzone ze swoją podrzędnością, brakiem praw i zepchnięte do roli psa, który w odróżnieniu od swoich wilczych przodków oczekuje na ochłap z pańskiego stołu. 

 

Być może za daleko posuwam się w mojej interpretacji, choć z drugiej strony muszę powiedzieć, że obraz Jurry’ego bardzo mi do niej pasuje

 

Jurry wywodził się z tak zwanych nizin. Podobnie jak Himmilsbach w początkach swojej kariery wpisywał się niemal idealnie w stereotyp twórcy z awansu społecznego, którym nowopowstałe proletariackie państwo mogło się pochwalić, pogłaskać go po głowie i postawić za wzór do naśladowania. Każdy jednak, kto zetknął się z Himmilsbachem albo Jurrym, orientował się natychmiast, jak niewiele te stereotypy miały wspólnego z rzeczywistością.

 

Poszukiwanie prawdy artystycznej, podobnie jak wyjazdy na Zachód, hamowały rozwój schizofrenii, którą Orwell nazwał dwujmyśleniem. Zamiast tego stawały się źródłem ciągłych napięć i konfliktów z obowiązującą ideologią. Jurry nie przystawał do niej. Był za bardzo zakorzeniony w otaczającej go rzeczywistości i w związku z tym niekompatybilny. Ze swoimi sponsorami zerwał ostatecznie w 1968. W pracowni pokazywał mi serię zdjęć, które ktoś zrobił mu bodajże w ZPAP-ie wieczorem 8. marca 1968.

 

Na jednym z nich wyglądał jak w „Hopferze” tuż przed którąś z jego słynnych bijatyk. Stał napięty obok  jakiegoś krępego faceta, który też sprawiał wrażenie bardzo zaniepokojonego. Obydwaj mieli zwężone oczy i patrzyli w stronę obiektywu nie zdając sobie sprawy, że ktoś ich fotografuje. Ich twarze zdradzały gotowość czynu. Jak gdyby szukali wzrokiem kogoś, komu chcieli natychmiast dokopać albo powybijać zęby.

 

Zdjęcie spodobało mi się. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy nie poprosić Jurry’ego, żeby dał mi je na pamiątkę.  Nie zrobiłem tego jednak, gdyż czułem, że było dla niego ważne. Nie wiem, czy zdarzyło mi się kiedykolwiek widzieć równie dramatyczny snapshot. Tego typu kompozycje powstają na ogół w studiach filmowych, kiedy przed obiektywem w swoje role wcielają się aktorzy. Ekspresja tej czarno-białej fotografii z marca 1968 z aktorskimi zadaniami i pomysłami reżysera nie miała jednak nic wspólnego. Jej dramaturgia powstała samorzutnie. Ktoś miał po prostu szczęście. Nacisnął na wyzwalacz i sfotografował Historię.

 

 

 

 

We wspomnianym już wcześniej szkicu Nowakowskiego wspomina on, że Jurry lubił przebierać się w mundury wojskowe. To prawda. Po nocy spędzonej w jego w pracowni zapytał mnie, czy może przymierzyć kurtkę, którą miałem akurat na sobie. Była to niebiesko-szara wyjściowa marynarka szwedzkiego policjanta. Z wyglądu przypominała eleganckie mundury brytyjskich lotników z czasów bitwy o Anglię. Kupiłem ją za grosze pod Malmö w sklepie z demobilu podczas mojego pierwszego pobytu na Zachodzie.  Jurry nie mógł oderwać od niej wzroku. W Polsce takie marynarki oglądało się tylko na filmach. Kiedy ją zdjąłem, uznał, że najlepiej pasować będzie do niej czarna koszula z białym krawatem. Znalazł taki i przymierzył. Potem zdjął go i zamiast tego zawiesił sobie na szyi srebrny łańcuszek z tygrysim zębem, który był ozdobą jego kolekcji. – Taki mundur musi być totemiczny – powiedział z oglądając z satysfakcją swoje odbicie w lustrze.

 

Godzinę później jechaliśmy tramwajem do Śródmieścia. Wszyscy odwracali za nim głowy w osłupieniu. Jurry wyglądał niesamowicie, a zainteresowanie, jakie wywoływał, sprawiało mu niewątpliwie wielką przyjemność.

 

– Alianci wylądowali – powiedział szturchając mnie łokciem w bok. Jego poorana bliznami twarz jaśniała uśmiechem.

 

Potem widywałem go jeszcze parę razy, ale kurtki już mi nie oddał… Zresztą i tak była dla mnie za mała.

 

waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (57)

Inne tematy w dziale Kultura