waldburg waldburg
151
BLOG

Truskawki

waldburg waldburg Kultura Obserwuj notkę 12

 Kaisers u zbiegu Maassenstrasse i Nollendorfplatz spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Miał przestronne wejście, w którym nikt się nie tłoczył.  Szklane, otwarte na oścież wierzeje przypominały feudalną rezydencję. Poczułem się, jakbym wchodził do KaDeWe  albo do któregoś z luksusowych hoteli na Kudammie. Brakowało jedynie odźwiernych w cylindrach i frakach. Zamiast nich przed sklepem stały palmy w doniczkach i skrzynki z dużym wyborem świeżych warzyw i owoców, na których zależało mi najbardziej.
 
Poleciła mi go moja sąsiadka. Napomknęła znacząco ściszając głos, że zamykany jest dopiero o dziesiątej, co jak potem się przekonałem, niezupełnie odpowiadało prawdzie, gdyż czynny był do północy.
 
Dawniej byłoby to nie do pomyślenia. Okolice Nollendorfplatz pamiętam z czasów, kiedy w Niemczech wszystkie sklepy i placówki handlowe bez wyjątku, w tym kioski z gazetami (!), a na prowincji nawet stacje benzynowe, kończyły działalność o szóstej wieczorem. Potem był Schluss,  czyli koniec, co oznaczało, że po wybiciu tej świętej godziny niczego kupować, ani tym bardziej sprzedawać nie można było.
 
Tak stanowiło niemieckie prawo. Jego nazwa Ladenschlussgesetz do dzisiaj budzi emocje. Przepchnięte w Bundestagu różnicą jednego albo dwóch głosów w latach pięćdziesiątych było przez pół wieku zarzewiem ciągłych kłótni. Bronili go niczym dogmatu o niepokalanym poczęciu dostojnicy w sutannach i związki zawodowe.
 
Te czasy należą dzięki Bogu do przeszłości. Kryzysy, zapaści gospodarcze i lata rekordowego bezrobocia zmusiły do namysłu także niemieckich polityków. Mit o sprawiedliwej, czyli ustawowej reglamentacji dóbr i czasu pracy okazał się zbyt kosztowny, a liberalizacja prawa handlowego koniecznością.  Jej wprowadzenie ciągnęło się latami, ale dopiero tydzień temu dotarło do mnie, jak wielkie przyniosła korzyści. Może stało się tak dlatego, że był piękny sierpniowy wieczór, a ja jechałem rowerem i miałem okazję przyjrzeć się z bliska okolicy, którą ostatnich latach oglądałem jedynie zza kierownicy samochodu.
 
Chwilami nie wiedziałem, gdzie jestem i miałem ochotę uszczypnąć się w rękę.  Krótki odcinek Maassenstrasse, którym jechałem od Winterfeldplatz w stronę Kleiststrasse, dawał się leżeć na  Lazurowym Wybrzeżu. Pojawiły się nowe przylegające ciasno do siebie kawiarniane ogródki okolone paprociami i jodłami w doniczkach, egzotyczne bary i restauracje dla smakoszy. Kiedyś ton nadawał tutaj smętek i niegościnna szarość murów, ale teraz cała przestrzeń ulicy dosłownie tętniła życiem. 
 
 
 
 
 
 
Jechałem promenadą wypełnioną stołami, które były zastawione napojami i jadłem. Wszędzie migotały świece. Pod markizami w fotelach siedzieli rozpogodzeni ludzie. Jedli, palili cygara – w jednej kawiarni dostrzegłem nawet nargillę – czytali gazety i prowadzili ożywione rozmowy. Ciężkie jak z brokatu obrusy sięgały ziemi, a wielkie kielichy z czerwonym winem i spotniałe kufle z piwem mieniły się refleksami kolorowych żarówek i dodawały blasku spojrzeniom kobiet. Odpychająca i zapyziała kiedyś ulica stała się miejscem wypoczynku.
 
 
Było coś pociągającego i znajomego w atmosferze, której tutaj się nie spodziewałem. Przypomniały mi się zaułki widziane w wiele lat temu w rozgrzanym słońcem Heidelbergu i deptaki w holenderskich kurortach nad Morzem Północnym, do których zapałałem kiedyś prawdziwą miłością.  
 
 
Także filia Kaisersa pasowała do tych wrażeń i wspomnień. Była ich przedłużeniem. Zaskoczył mnie wybór serów francuskich i włoskich, a także estońskie kurki i szparagi z Chile.  Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak świeże truskawki, których w sierpniu w Berlinie jeszcze nie widziałem...
 
Były kusząco jędrne i czerwone. Kosztowały niewiele – 99 centów za funt. W pełni sezonu płaciłem więcej w Lidlu za truskawki gorszej jakości i niewiadomego pochodzenia, które od spodu były  nadgniłe albo sflaczałe i po rozpakowaniu pozostawiały po sobie woń stęchlizny i sporą część musiałem wyrzucać do śmieci.
 
Tym razem przykrych zapachów nie było. Po przyjściu do domu nie zdołałem poskromić łakomstwa i zjadłem truskawki natychmiast. Były pyszne. Kurki udusiłem z włoskim koprem i przyrzekłem sobie, że będę częściej zaglądać do sklepu odległego o dwie minuty jazdy na rowerze ode mnie.
 
Wybrałem się tam w sobotę rano. Truskawki jeszcze były. Tym razem stały przy samym wejściu. Wyglądały na świeższe i jakby jędrniejsze. Kiedy jednak wyciągnąłem rękę po jedno z opakowań i dotarło do mnie, że na półce nie ma szyldu z ceną.
 
Rozejrzałem się, ale nigdzie nie było sprzedawców. Przeszedłem parę kroków w głąb sklepu. Tam też nikogo nie zauważyłem. Kątem oka udało mi się wypatrzyć jakąś kobietę w białym fartuchu, która pośpiesznie zniknęła za drzwiami z napisem "tylko dla personelu".  Jak gdyby chciała przede mną uciec… Dobry nastrój powoli zaczynał mi przechodzić.
 
Wróciłem do stoiska z truskawkami. Miałem nadzieję, że może jednak znajdę cenę. Na lewo ode mnie ustawiła się starsza pani. Była lekko przygarbiona i siwa. Na nosie miała okulary. Laskę nałożyła sobie na rękę, żeby móc lepiej przyglądać się truskawkom. Zapytałem, czy wie, ile kosztują. 
 
- Truskawki są dzisiaj wyjątkowo ładne – uśmiechnęła się.
 
- A wie pani, ile kosztują?
 
Przez chwilę miałem wrażenie, że nie zrozumiała mojego pytania i na wszelki wypadek powtórzyłem je.
 
- Truskawki zważą panu przy kasie – odparła z tym samym pogodnym uśmiechem na twarzy.
 
- No tak... zgadza się, ale wolałbym przedtem wiedzieć, ile zapłacę – mruknąłem.
 
- Na pewno będą smakowały. Niech pan spojrzy, są przepiękne. U nas winda nie działa. Remont potrwa pewnie jeszcze trzy tygodnie. Im się nie śpieszy jak zwykle, a z zakupami wchodzę po schodach na drugie piętro –  pokazała na swoja torbę i westchnęła opierając się o laskę. – Ale za to zjem moje ulubione truskawki.
 
Pewnie mieszkała w domu seniora, który widziałem kiedyś w tej okolicy i który zachował się mgliście w mojej pamięci. Rozejrzałem się. Na przeciwko wejścia dostrzegłem jeszcze jedno stoisko z truskawkami, ale tam też  nie było informacji o cenie.
 
Znowu poczułem złość. Pchnąłem drzwi do magazynu na tyłach sklepu, w którym zniknęła sprzedawczyni w białym fartuchu. Zobaczyłem mężczyznę z papierosem, który półleżał na jakichś paczkach  Na mój widok poderwał się i zaczął wymachiwać rękami. – Proszę tu nie wchodzić. Poza personelem nikomu wchodzić nie wolno.  
 
Zaczęliśmy się kłócić. Powiedziałem, że nie ruszę się z miejsca, dopóki mi nie powie, ile kosztują truskawki. Chciał mi wmówić, że nie zauważyłem ceny.  Zaproponowałem, żebyśmy sprawdzili to we dwójkę. Być może wtedy uznał, że mogę mieć rację, choć podejrzewam, że wiedział o tym od początku. W każdym razie ustąpił. Zadzwonił gdzieś.  Funt truskawek kosztował  2 euro 99 centów.
 
-  Jestem panu wdzięczny, że był pan łaskaw zdradzić mi swój sekret handlowy.  Na początku tygodnia  truskawki w tym sklepie kosztowały jedną trzecią tej ceny – zaśmiałem się i wyszedłem.
 
Pierwszą osobą, na jaką się natknąłem, była staruszka. – Już wiem, ile kosztują truskawki – obwieściłem jej. – Proszę sobie wyobrazić: dwa euro dziewięćdziesiąt dziewięć. Trzy razy tyle, co na początku tygodnia.
 
Słuchała mnie z uśmiechem. Moje odkrycie nie zrobiło na niej jakoś wrażenia. – A ja lubię truskawki – powiedziała. – Mam szynę w kolanie i sztuczne biodro. We wrześniu skończę osiemdziesiąt cztery lata. Dużo mi nie zostało, ale mogę przynajmniej skosztować tych pięknych truskawek. I panu radzę to samo. Niech pan korzysta z młodości.
 
Kiedy wspomniała o szynie w kolanie i sztucznym biodrze, pomyślałem, że biedna kobieta ma pewnie demencję i że straciła kontakt z rzeczywistością. Podobne wrażenie miałem już wcześniej, kiedy snuła chaotyczny monolog w pierwszej osobie liczby mnogiej o zepsutej windzie i skarżyła się, że ci, którzy mieli ją naprawić, jak zwykle się nie śpieszą. Zwracała się do mnie jak do kogoś, kto wie o niej wszystko i zna ją od dawna, a przecież nigdy przedtem się nie widzieliśmy.
 
Z truskawek zrezygnowałem. Chciałem dać nauczkę filii Kaisersa.  Pewnie dlatego, że wzbudziła we mnie tyle oczekiwań. Ale skoro już tam byłem, zrezygnowałem przynajmniej częściowo z bojkotu i kupiłem rzodkiewki, sól krystaliczną, cebulkę échalote i serek cambozola. Kiedy stanąłem w kolejce do kasy, poczułem na sobie jej spojrzenie.  Wychodziła ze sklepu i pomachała mi ręką. Nie mogłem nie odwzajemnić jej promiennego uśmiechu. Pozdrowiłem ją skinieniem głowy i nagle zrobiło mi się wstyd.
 
Czy na tym ma polegać sens egzystencji, że musimy łapać za rękę każdego szulera i nigdy nie pozwolimy się  przechytrzyć? Truskawki, które kupiłem na początku tygodnia, były stanowczo zbyt tanie i gdyby nie sekrety handlowe właścicieli sklepu, nigdy  nie poznałbym ich cudownego smaku.  
 
To ona miała rację, a nie ja.  Godząc się z uśmiechem na małe oszustwa, bez których branża handlowa pewnie nie mogłaby funkcjonować, wykazała się większą mądrością.   
 
Kupiłem truskawki. Po wyjściu ze sklepu rozglądałem się przez dłuższą chwilę.  Poczułem ochotę, żeby zamienić z nią parę słów. Miałem nawet zamiar zaproponować jej, że pomogę wnieść  jej torbę na drugie piętro. Na ruchliwym skrzyżowaniu Büllowstrasse z Nollendorfplatz nie dostrzegłem jednak zgarbionej sylwetki starej kobiety z laską i torbą z zakupami.
 
 
 
 
 
 
waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (12)

Inne tematy w dziale Kultura