
To nie jest Sunset Boulevard w Los Angeles, tylko Hauptstrasse w Berlinie. Zdjęcie zrobiłem wczoraj będąc w piekarni, która jest także kawiarnią z wyszynkiem na ulicy. Kiedy wszedłem tam krótko po siódmej, jej wnętrze dosłownie tonęło w promieniach zachodzącego słońca.
Słońce wdzierało się i wlewało zewsząd, czyli wprost z nieba. Raziło w oczy i odbijało się w niezliczonych szybach - w ekranie wiszącego nad kasą telewizora plazmowego, w przeszklonych fasadach banków, w witrynach sklepów i domów towarowych, jak gdyby przypominając, że z ziemskiej perspektywy ono jest najważniejszym ciałem kosmicznym. Nawet jeśli ukazuje się w krajobrazie zajętego sobą i swoimi sprawami wielomilionowego miasta.
Czasami, najczęściej w podróży, ogląda się zachody słońca, które przy sprzyjających warunkach atmosferycznych mogą robić silniejsze wrażenie. Wszystko płonie. Rozedrgana, czerwona jak płynąca lawa i wielka na pół horyzontu kula przypomina o astronomicznych proporcjach świata. W porównaniu z nią my ludzie, nasze domy, budowle i nawet bezkresne krajobrazy zdają się być dekoracjami z teatru dla mrówek.
Tak poczułem się wczoraj, w mieście, w którym nie sposób zobaczyć nawet skrawka horyzontu, ale które niespodziewanie zatonęło w promieniach wszechobecnej gwiazdy. Jak gdyby to ona je sobie upatrzyła, żeby się nad nim z uwagą pochylić.
Zbyt długo zwlekałem z wyciagnięciem aparatu fotograficznego z plecaka. Kiedy w końcu podjąłem tę decyzję i zrobiłem pierwsze zdjęcie, było za późno. Słońce zdążyło schować się za dachami pobliskich kamienic. Potem miałem do siebie z tego powodu pretensję, ale kiedy obejrzałem je ponownie w domu na monitorze, uznałem, że jednak coś się na nim z nastroju tej przedwieczornej godziny zachowało…
Może stało się tak za sprawą siedzącego do mnie tyłem faceta, który chwilę wcześniej odłożył gazetę na bok? I pustki, w jakiej się znalazł? Nie wiem, czemu, ale przypomniał mi bohatera jednego z moich ulubionych filmów „Bulwar Zachodzącego Słońca” Billy Wildera.
Joe Gillis, nikomu nie znany scenarzysta filmowy, którego grał William Holden, związał się przecież z podupadłą gwiazdą. Poddał się sile jej przyciągania, mimo że nie była żadnym ciałem kosmicznym, tylko starzejącą się kobietą w ciemnych okularach, pod którymi ukrywała zmęczenie i zmarszczki. Grała ją jedna z legend studia Paramount, Gloria Swanson, o której wiadomo, że przyjaźniła się z Chaplinem, miała sześciu mężów, romansowała z Rudolfem Valentino i Joe’m Kennedym, ojcem późniejszego prezydenta USA, Johna F. Kennedy’ego.
W filmie Wildera występuje jako Norma Desmond. Mieszka w zupełnej izolacji od świata w podupadłej willi przy Bulwarze Zachodzącego Słońca z szympansem i kamerdynerem Maxem von Mayerlingiem, który kiedyś był jej mężem i reżyserem jej pierwszych filmów. Gra go jeden z największych reżyserów epoki kina niemego Erich von Stroheim.
„Bulwar Zachodzącego Słońca” jest przedziwnym filmem. W pierwszej scenie pojawiają się zwłoki pechowego scenarzysty Joe Gillisa, które leżą na dnie basenu boskiej Normy Desmond i które wyławiają z wody policjanci. Unoszący się w wodzie trup opowiada historię swojej przygody z gwiazdą. Billy Wilder był chyba jedynym reżyserem, który miał na tyle ekstrawagancji, żeby zdecydować się na taką narrację.
Równie okrutne jest zakończenie filmu. Gloria Swanson jako Norma Desmond schodzi tanecznym krokiem po pałacowych schodach swojej willi. Na dole czekają na nią przybyli w pogoni za sensacją telewizyjni reporterzy i inspektor policji, który aresztuje ją za mord popełniony na Gillisie.
Jej zaś wydaje się, że oto spełniło się jej marzenie. Oślepiona światłem reflektorów i czując skierowane na siebie kamery schodzi w dół po niekończących się schodach jak słońce, które w końcu zniknie za horyzontem. Norma Desmond ma swój ostatni występ, a Erich von Stroheim, który czeka na nią na dole schodów z reporterami i policją, udziela jej ostatnich reżyserskich wskazówek.
Inne tematy w dziale Kultura