Czy demony zła muszą wypalić się do końca, aby mogły przejrzeć na oczy ich ofiary?
Wiele wskazuje, że inaczej być nie może i że taki jest mechanizm świata tego. Nieszczęście musi się dopełnić, aby karmieni kłamstwem zmądrzeli i sami przed sobą mogli przyznać się do tego, że ich oszukano.
Choć to akurat zdaje się być najtrudniejsze. Kłamstwo potrzebuje wspólników i ci, którzy w nie uwierzą, w ostatecznym rachunku są tak samo winni, jak ci, którzy ich oszukiwali. Dlatego wspólnota jednych i drugich potrafi być tak trwała.
Nie trzeba być wielkim znawcą historii, żeby zrozumieć, że na II wojnie światowej najgorzej (może tylko poza Żydami i Rosjanami) wyszli Niemcy. Zostali zdegradowani jako naród i to w mniejszym stopniu przez wojska sprzymierzonych, niż przez ich własnego wodza, który widział w nich naród panów. 12 milionów wcielonych do wehrmachtu Niemców trafiło w 1945 do niewoli. Wchłonięci przez barbarzyński reżym Stalina i okrojeni z zamieszkiwanych przez nich od ośmiuset lat terenów na wschodzie zostali skazani na byt państwa półkolonialnego.
Do demokracji, którą narzucili im Amerykanie, odnosili się początkowo jako do zła koniecznego. Zminiaturyzowana pod względem terytorialnym Republika Federalna Niemiec, która powstawała z największego morza ruin w całej Europie, musiała przyjąć – a więc dać pracę i dach nad głową - 16 milionom wypędzonych.
Oficerowie biorący udział w zamachu na Hitlera nie byli głupcami. Przeczuwali, że tak się to skończy i chcieli temu zapobiec. Kierowali sie rozsądkiem chcąc pomniejszyć rozmiary nadciągającej katastrofy. Wojna już wtedy była przegrana. Każdy, kto miał nieco oleju w głowie wiedział, że Niemcy czeka niewyobrażalna apokalipsa i że zwycięzcy wystawią im słony rachunek.
Rozwój wydarzeń po 20. lipca 1944 przerósł najczarniejsze przewidywania spiskowców. Terror przybrał na sile. Od dnia zamachu do samobójczej śmierci Hitlera 30. kwietnia 1945 pod kancelarią Rzeszy poległo dokładnie tyle samo niemieckich żołnierzy, co w pierwszych pięciu latach wojny. Do tego doszły ofiary ludności cywilnej.
Znana jest wypowiedź Hitlera, który w jednym z napadów histerii orzekł, że Niemcom należy się zagłada. Jako naród nie zasłużyli przetrwanie, gdyż nie spełnili jego oczekiwań. Zadekretowana przez niego polityka spalonej ziemi uderzała bardziej w ludność cywilną, niż w armie sprzymierzonych. Sądy polowe skazywały na rozstrzelanie za najmniejszy przejaw nielojalności albo nieposłuszeństwa. Za samo słuchanie BBC w końcowej fazie wojny skazano na śmierć kilkadziesiąt tysięcy osób.
Do napisania tej notki sprowokowała mnie wypowiedź Ulricha de Maizière’a, oficera sztabowego grupy operacyjnej wehrmachtu, który znał te czasy z autopsji między innymi jako uczestnik narad z Hitlerem w kancelarii Rzeszy. De Maizière, mimo że nie brał udziału w zamachu z 20. lipca, był przekonany o jego celowości i sympatyzował ze Stauffenbergiem.
Mimo to w wywiadzie dla Maurice’a Phillipa Remy’ego, autora filmu „Offiziere gegen Hitler”, powiedział:
„Aż brak mi odwagi, aby nazwać rzecz po imieniu, ale z dystansu pięćdziesięciu lat, które upłynęły od tamtych wydarzeń, uważam, iż wiele przemawia za tym, że wojna nie mogła inaczej się skończyć.
Ten reżym musiał wypalić się do ostatniej ofiary i dowieść swojej absurdalności z samobójstwem führera włącznie, po to tylko, aby Niemcy dostali możliwość wyzwolenia się spod jego wpływu.
Mam powody do obaw, że gdyby zamach Stauffenberga się powiódł, ale rezultaty wojny pozostały te same – z pominięciem ludzi, którzy by nie ponieśli śmierci oraz miast, które nie zostałyby zburzone – to jeszcze dzisiaj nie zabrakłoby przekonanych, że gdyby Adolf przeżył ten zamach, to zdołałby jeszcze wygrać wojnę.”
Inne tematy w dziale Polityka