Od jakiegoś czasu kusi mnie, żeby fotografować ludzi w autobusach. Tak się składa, że przystanek w pobliżu Back-Factory na Akazienstrasse, gdzie najchętniej ostatnio buszuję, jest oddalony o jakieś 20-30 metrów od skrzyżowania. Dwupiętrowe berlińskie kolosy muszą czasem wyhamowywać na czerwonych światłach dokładnie naprzeciwko kawiarni.
Mogę zaglądać do ich wnętrza pozostając niezauważony przy stoliku na zewnątrz lokalu. Z tego miejsca robiłem zdjęcia pasażerom, których twarze były ode mnie nie dalej niż dwa albo trzy metry. Nie zwracali na mnie uwagi. Każdy sprawiał wrażenie, jak gdyby znajdował się w innej przestrzeni. Jak gdyby siedział w swojej własnej, hermetycznie oddzielonej od otoczenia bańce powietrza.
Uświadomiłem to sobie dopiero później podczas selekcji zdjęć na monitorze. Siedzący obok siebie ludzie unikali kontaktu wzrokowego nie tylko ze mną, ale także ze swoimi sobowtórami wewnątrz autobusu.
Nie byłem jednak usatysfakcjonowany tymi zdjęciami. Twarze jadących były na ogół nieostre. Rozpływały się i traciły wyrazistość, ilekroć próbowałem je powiększyć. A musiałem to robić, gdyż tylko zdjęcia podzielone na fragmenty stawały się czytelne. Na problemy z ostrością wpływał pewnie fakt, że zdjęcia robiłem po zmierzchu.
Wczoraj siedziałem tam znowu. Tym razem w samo południe, a więc o tej godzinie, która przy słonecznej pogodzie oślepia i wyjątkowo nie sprzyja fotografowaniu. Zorientowałem się jednak, że być może przy tak jaskrawym oświetleniu mój motyw mógłby wypaść lepiej.
Nie pomyliłem się. Nadjechał pierwszy autobus. Zatrzymał się tak jak chciałem naprzeciwko mojego stolika. Aparat miałem już w ręku. Zacząłem ustawiać ostrość, ale nie zdążyłem. Odjechał. Cyfrowa technika ustawiania ostrości jest w moim nikonie wyjątkowo irytująca. Przesyłanie danych na kartę pamięci trwa za długo i w związku z tym ustawienia prawie nigdy nie są precyzyjne. Odkryłem jednak, że na zdjęciu, którego nie udało mi się zrobić, widoczne byłoby także moje odbicie na gładkiej jak lustro karoserii autobusu.
Zacząłem eksperymentować. Chciałem zrobić zdjęcie poniekąd zaszyfrowane, którego zawartość dla nieprzygotowanego obserwatora byłaby ledwie zauważalna. Obok twarzy pasażerów za szybą autobusu pojawiałaby się także moja twarz, a właściwie jej sygnatura ukryta w galimatiasie świetlnych refleksów i lustrzanych powtórzeń fragmentów ulicznego krajobrazu.
Miałem jednak pecha. Autobusy dojeżdżały do skrzyżowania jak na złość na zielonym świetle. Mijały mój stolik nie zatrzymując się. Dwa z nich przejechały nawet skrzyżowanie na czerwonym świetle łamiąc przepisy ruchu drogowego. Robiłem zdjęcia wiedząc, że i tak nic z tego nie będzie.
Kiedy wróciłem do domu, okazało się jednak, że jedno było do wykorzystania. Podzieliłem je na trzy części, gdyż w tym formacie, w jakim powstało, nie byłoby zrozumiałe. Myślę, że jeszcze wrócę do tego tematu i być może będę miał więcej szczęścia, gdyż to zdjęcie, którego nie zrobiłem, ale które widziałem przez ułamek sekundy, było znakomite.



Na sam koniec przy stoliku po prawej stronie usiadł stary człowiek. Od razu zwrócił moją uwagę. Przypominał Gombrowicza z czarnobiałych zdjęć na krótko przed śmiercią w Vence. Gombrowicz w Berlinie?
Nagle poczułem ochotę, żeby zrobić mu portret. Jego twarz aż się o to prosiła. Miał wyraziste rysy, jak to często bywa u doświadczonych życiem ludzi. Stary lis. Niby nie patrzył w moją stronę, ale widział kątem oka, że robię zdjęcia. Z drugiej strony nie miałem wrażenia, żeby mu to przeszkadzalo. Zapytałem go, czy miałby coś przeciwko temu, jeśli go sfotografuję.
– Proszę – powiedział – niech pan fotografuje, co tylko się panu spodoba.
Odwrócił się do słońca i zmrużył oczy. W sumie robiłem mu siedem zdjęć. Parę razy wykorzystałem odbicie jego głowy w szybie wystawowej Back-Factory , ale wbrew moim oczekiwaniom najlepsze okazało się to pierwsze bez efektów wizualnych.
– A ile zdjęć robi pan każdego dnia? – zapytał.
– Dużo za dużo.
– Dwieście? Trzysta?
– Czasami… – odparłem.
– Ja też dawniej tyle robiłem – powiedział. – Ale potem było ich tak dużo, że nawet nie chciało mi się ich oglądać.

W tym momencie podeszła do nas jego żona. Wróciła z zakupów w Back-Factory. Przywitała się ze mną z uśmiechem.
– Mój mąż też fotografował. Ale w końcu musiał zrezygnować. Nie wiedzieliśmy, gdzie upychać zdjęcia. Mieszkanie było za małe – poskarżyła się.
Wstałem, żeby się z nimi pożegnać. Rzuciłem jakąś banalną uwagę, że w technice fotografii cyfrowej problem przechowywania negatywów ii odbitek przystał istnieć. Życzyli mi miłego dnia, ale żadne nie zaproponowało, żebym przesłał im zdjęcia do domu. Ja też o tym nie pomyślałem.
Jednak kiedy odeszli, zrobiło mi się żal, że tego nie zrobiłem. Gombrowicz, którego poznałem koło przystanku autobusowego przy Back-Factory, miał 82 lata. Jestem przekonany, że w zbiorach jego starych fotografii znalazłoby się wiele skarbów.


Inne tematy w dziale Kultura