"Der Erlkönig" Goethego. Nigdy nie przepadałem za tym wierszem. Może dlatego, że musieliśmy wkuwać go na pamięć. Nielubiany przez nas prof. G-ski - germanista i sekretarz podstawowej organizacji partyjnej w moim liceum, dumny posiadacz mieszkania na Saskiej Kępie i włoskiego skutera, ktorym zajeżdżał przed szkołę efektownie jak na koniu stając dęba, umiał nas gnębić.
Używał do tego poezji Ringelnatza, Heinego i Goethego, bo właśnie tych poetów preferowali autorzy podręcznika do niemieckiego dla szkół licealnych. In Hamburg lebten zwei Ameisen, die nach Australien wolten reisen mogę recytować wydłużając każdą samogłoskę tam gdzie należy jeszcze dzisiaj obudzony w środku nocy.
Dopiero wiele lat później uświadomiłem sobie, że prof. G-ski władał tym językiem po mistrzowsku. Wpoił nam zasady poprawnej wymowy, ale chyba nic poza tym. Umiejętność mówienia językiem Goethego bez akcentu wyniósł jak przypuszczam z domu rodzinnego. Inaczej nie potrafię sobie tego wytłumaczyć. Rozróżnianie pomiędzy długimi i krótkimi samogłoskami, prawidłowe cieniowanie umlautów, dostrajanie ich wymowy w zależności od sąsiedztwa grup spółgloskowych, spółgłosek podwójnych albo pojedyńczych, to wszystko jest dla ucha przeciętnego Polaka niepojęte i w związku z tym nieosiągalne. Nawet jeśli skończy germanistykę.
Mieliśmy po piętnaście lat i wkuwaliśmy sztandarowy wiersz niemieckiego romantyzmu "Der Erlkönig". Ciężki, ponury i pełen niepokojących widziadeł. G-ski mimo że był pedantem, lubił pozować na abnegata. Słuchał naszych recytacji z nogami zarzuconymi na blat biurka, ziewał ostentacyjnie i poprawiał nasze błędy. W ręce trzymał drewniany kijek, którym wystukiwał denerwujące melodyjki. Drażnił się z nami. Jak gdyby uparł się, żeby nam udowodnić, że nigdy nie nauczymy się niemieckiego. Czasem zrywał się na nogi, łapal się za łysiejącą głowę i przedrzeźniał naszą wymowę. Potem wpadał w inny nastrój. W ogóle nastroje wciąż mu się zmieniały. Śpiewał i podawał nam intonację, w jakiej my mieliśmy śpiewać Goethego, co oczywiście nikomu nie wychodziło. Tatu tatam tatu tatu tatam. Wer reitet so spät durch Nacht und Wind. Dzisiaj po latach spędzonych w Niemczech wiem, że była to intonacja perfekcyjna - najlepsza z możliwych, której nauczyć można się tylko w dzieciństwie.
I dzisiaj usłyszałem ją ponownie. Było to już po zachodzie slońca na krótko przed siódmą nad sadzawką w Volksparku, gdzie o tej porze kończę moją rundę joggingu. Dokładnie w tym samym miejscu, gdzie w zeszłym tygodniu robiłem zdjęcia do notki "Księżyc nad Berlinem". Klasycystyczną stację metra Rathaus Schöneberg spowiły ciemności. Z ławki, na której usiadłem, żeby się przebrać, widziałem jej feudalny wystrój z kandelabrami, których światła kołysały się z kaczkami na wodzie. Odbijał się w niej także przejeżdżający przez peron zestaw żółtych wagonów kolejki podziemnej.

Nad brzegiem parę metrów ode mnie pojawiło się kilka dziewcząt w wieku szkolnym. Zdawały się robić sobie zdjęcia telefonami komórkowymi. Były bardzo ożywione. Śmiały się z czegoś, chichotały i rozmawiały z hałaśliwą egzaltacją prawie niewidoczne w ciemnościach.
W moim uchu zabrzmiało coś znajomego. Tatu tatam tatu tata tatam...Przyjrzałem się im uważniej. Jedna biegała wzdłuż sadzawki jakby wcielając się w galopującego konia. Inna recytowała coś rytmicznie. Dosłyszałem, że ta która udawala konia, parskała i wierzgała, miała na imię Daniela. Nie mogłem jednak zrozumieć słów tej drugiej, choć głowę bym dał, że słyszę znajome tatu tatam tatu tata tatam
Dziewczyny nie fotografowały komórkami siebie, ani stacji Rathaus Schöneberg, tylko urządziły sobie próbę teatralną przy sadzawce z kaczkami. Dokumentowały swoje recytacje sprzętem komórkowo-elektronicznym i realizowały twórcze zamiary.
MIałem ochotę zrobić im parę zdjęć. Zdawałem sobie sprawę, że przy tak marnym świetle będą nic niewarte. Kiedy jednak przeszły na drugą stronę sadzawki, gdzie było nieco jaśnieji, pomyślałem, że przecież mógłbym spróbować...
Oczywiście nie było mowy o zrobieniu choćby jednego udanego zdjęcia, tym bardziej że fotografowałem dziewczyny z oddalenia stojąc na drugim brzegu. Wiedziałem, że wszystko będzie niewyraźne i nieostre, ale machnąłem na to ręką.
Wyglądalo to w ten sposób.




Na tym zdjęciu widać, jak dziewczyny podają sobie jakieś zawiniątko. Pewnie ma ono symbolizować dziecko, ktore umiera w ramionach ojca...

Na koniec przeszedlem na drugą stronę sadzawki i probowalem robić dziewczynom zdjęcia z bliższego dystansu. Z początku się zgodziły, ale zdaje się nie były tym zachwycone.
Proba eksperymentalnego przedstawienia wiersza Goethego na wodzie - tak tak... to był "Der Erlkönig" tatu tatam tatu tata tatam - została zapewne z mojego powodu przerwana.

Inne tematy w dziale Kultura