Jest to pierwsza część obszerniejszego szkicu, do którego zainspiowały mnie wątki biograficzne niemieckiego malarza Franza Radziwilla. Jego twórczość określana jest dzisiaj mianem "magicznego realizmu". W latach dwudziestych XX wieku Radziwill związał się z ekspresjonistami i ruchem Neue Sachlichkeit.
Jego losy skomplikowały się w 1933 po objęciu władzy przez Hitlera. Radziwill okazał się oportunistą, choć pewnie sam widział to inaczej. Wywodzący się z ubogiej rodziny samouk skorzystał z szansy i wstąpił do partii. Pewnie chcial ułożyć sobie życie. Taka postawa była rozpowszechniona także w środowiskach artystycznych Peerelu. Za poparcie udzielone nowym włodarzom dostał katedrę w Düsseldorfie po swoim koledze Paulu Klee, który wyemigrował do Szwajcarii.
Flirt syna garncarza spod Bremy z tysiącletnią Rzeszą nie trwał jednak długo. Mimo szczerze demonstrowanego entuzjazmu nie pasował do ducha czasu i choć nie był pewnie tego świadom, broni się dzisiaj właśnie dlatego przed oskarżeniami o współpracę z nieludzkim reżymem. Był na to chyba zbyt konfliktowy. Nie umiał dostosować się do wytycznych Ministerstwa Propagandy Goebbelsa. - O tym, co jest sztuką, decyduję ja - powiedział podobno jakiemuś wysokiemu oficerowi SS.
Wyleciał z NSDAP po tym, jak jego studenci znaleźli w piwnicach hamburskiej ASP ekspresjonistyczne obrazy jego pędzla i oskarżyli go na łamach pisma "Die Bewegung" o szerzenie kulturbolszewizmu. Skąd my to znamy? W efekcie stracił profesurę i dostał zakaz wystawiania. Dwa jego obrazy znalazły się w 1938 na słynnej wystawie "Entartete Kunst" (zdegenerowana sztuka).
Zmienne koleje losu Radziwilla są do pewnego stopnia zabawne. Przypominają nieco perypetie bohatera "Zezowatego szczęścia" Andrzeja Munka. Dzieje Piszczyka i Radziwilla, który teraz należy do najwyżej cenionych przedstawicieli malarstwa niemieckiego (jego obrazy osiągają ceny w granicach 250 000 euro) cechuje zaskakujące podobieństwo....
Otto Dix. Portret Franza Radziwilla z 1928
Trudno powiedzieć, skąd właściwie i w jakich okolicznościach przodkowie malarza przybyli do Niemiec. Nikt pewnie też nie dojdzie, od kiedy zaczęli używać książęcego nazwiska. Myślę, że miało to coś wspólnego z rozbiorami w drugiej połowie XVIII wieku, kiedy spora część książęcych posiadłości znalazła się w Prusach, o czym pewnie sam dziedzic tego splendoru miał nader mgliste pojęcie. Niewykluczone, że próbował coś, bo wścibski był, wyciągnąć od swojego rodzica – ubogiego garncarza spod Bremy, który mógł wiedzieć to i owo o historii nazwiska i rodu.
Ale nawet jeśli staremu kołatały się jeszcze w pamięci jakieś resztki rodzinnych anegdot albo z nazwiskiem związanych domniemań, to pewnie milczkiem był już od dawna przesiąkniętym fryzyjską schweigsamkeit małomównych fiszkopów, którzy najcenniejsze szczegóły zabierają ze sobą do trumny…
Zresztą o czym miał opowiadać nieposłusznemu synowi, którego do świata goniło, na pokazy lotnicze biegał i na gapę przez parkan przeskakiwał, guza ino wszędzie szukał? Miał rozdrapywać blizny stare, dawno już pod dywan pozamiatane o dziejach praszczura jego linii garncarskiej, o którym nawet nie wiadomo było, kim był tak naprawdę – Polakiem, Rusinem, Litwinem, Żydem albo Cyganem jakim?
Choć mógł być księciem prawdziwym. Nazwisko jego przecież po litewsku znajdę , czyli takiego jak praszczur przybłędę oznaczało, ale o tym garncarz spod Bremy z pewnością nie wiedział.
Najprawdopodobniej był kmieciem oderwanym od ziemi, do której jego przodków w księgach przypisano, czyli niewolnikiem, który być może z lęku przed chłostą albo wierząc, że uda mu się dostać na plantacje tytoniu do zamorskiej Wirginii, gdzie wybić się na wolność pracą można ponoć było, zbiegł z książęcych włości na Litwie albo na Wołyniu.
Potem ślad przepadł po nim na lata, zresztą i tak nikt po nim oczu nie wypłakiwał. Mógł nająć się za parobka do krów u bauera w Saksonii albo gęsi pasać u kurlandzkich baronów pod Rygą.
Albo podpisać się chwiejnymi krzyżykami na cyrografie, który gwarantował mu jadło i królewską opiekę w zamian za dożywotnią służbę w niezwyciężonych szeregach prusackiej armii. Do tego dosłużył się potem prawa do łupów – paru miedzianych garnków i cynowych talerzy, które nosił na plecach w żołnierskim tornistrze od zwycięskich podbojów Saksonii Fryderyka Wielkiego.
Mogę sobie wyobrazić scenę, w której znudzony musztrą, biciem w bębny i kurzem wzniecanym koszarowymi defiladami feldfebel zanurzał pióro w tintafasie, żeby wpisać zbiega na listę rekrutów.
– Wie heißt du?
Pytanie było trudne. Nazwiska przecież nie znał, bo i skąd kmieć przez wszystkich szturchany i popychany nazwisko swoje miałby wyprowadzać? Miał jednak szczęście, bo feldfebel szprychał całkiem fliessig w dialekcie jakoby podobnym do jego mowy.
Feldfeblowi było Piefke. Zanim wstąpił do pruskiej piechoty wołali za nim Piwko. Bo przecież Piwko mu przedtem było i z Piwek pochodził, gdzie język garncarza spod Bremy był jeszcze poważany.
– Gdzie się rodziła? – zapytał Piefke myląc rodzaj męski z żeńskim, czego świadom nie był. Czasami tylko zdawało mu się, że chłopi inaczej od bab godoją, ale nigdy nie doszedł, dlaczego. Ojca swojego, Piwki starego, nie pamiętał prawie. Od dziecka w chałupie go nie było. Wojował u Fryca Grossa, jak się w Piwkach na Jego Królewską Wysokość z Poczdamu mówiło i z wojny śląskiej nie wrócił.
Piefke po polsku szprychał tylko z matką, ciotką i z siostrami. Same kobity. Rodzaj męski w czasownikach był mu nieznany. Niepotrzebny.
Pradziad garncarza spod Bremy opowiedział feldfeblowi o folwarku, gdzie drzewo rąbał i gdzie go nie wiadomo, za co wychłystać chcieli. Podał nawet nazwę miejscowości, ale była za trudna. Za dużo sz, trz i cz…
Jak to było w zwyczaju, Piefke wywiódł mu nazwisko od folwarku, czyli miejscowości na sz, trz i cz, do której dopisał –er albo i nie dopisał, w każdym razie pogubił się w literach i wpadł w złość, bo musiał wszystko od początku przekreślać. Do tego złamał pióro i poplamił księgę urzędową tintą.
– A na kogo ta miejscowość Herrgott nochmal przypisaną własność stanowiła była? – zapytał wciąż jeszcze nie w humorze. – Na pana mojego miłościwego księcia kanclerza Radziwiłła – burknął praszczur garncarza. Piefke pomodlił się w myślach za ojca swego, któremu Piwko było, zdjął czapkę i otarł pot z czoła okolonego gołą łysiną. – Teguż Radziwiłła? – zapytał.
Praszczur, który później z saskimi garnkami w tornistrze wojował, skinął głową potakująco, a Piefke wziął nowe pióro, wyostrzył je i wykaligrafował go w księdze wielkimi literami jako RADZIWILLA przez dwa L, jak przystało na księcia kanclerza rodu hetmańskiego. Na imię dał mu Johann Gottfried, by powagi mu dodać, choć na folwarku książęcej wysokości wszyscy Jasiek na praszczura wołali.
Inne tematy w dziale Kultura