Wiele wskazuje, że metamorfozy nazwisk słowiańskich w niemieckie dokonywały się z początku chaotycznie. Nie było klucza, metody, ani odgórnych wytycznych. Dopiero w XIX i XX wieku, kiedy zjednoczone Niemcy wdały się w rywalizację z mocarstwami kolonialnymi, tyle że za miedzą, zacieranie śladów słowiańszczyzny stało się elementem ideologii, czyli metodą.
Wcześniej jednak odbywało sie to inaczej. Najwięcej zależało od intuicji i językowej pomysłowości feudalnych pisarczyków, kancelistów lub duchownych, którzy wpisywali nowych poddanych do podatkowych rejestrów.
Sąsiedztwo Polski i Niemiec miało długą historię. Granice językowe i cywilizacyjne były płynne. Także w epokach, w których obydwa społeczeństwa składały w przeważającej mierze z analfabetów. Sprawę komplikował brak ustalonych zasad pisowni. W rozdrobnionej Rzeszy mówiło się przecież i pisało w każdym zakątku, jak się komu podobało. Choć warto w tym miejscu przypomnieć, że to właśnie Niemcom Polacy zawdzięczają pierwsze słowniki języka polskiego będące podstawą późniejszych reform pisowni. Ojciec Lindego pierwotnie nazywał się Lindt i pochodził ze Szwecji, ale matka – z domu Langenhan – była Niemką. W Toruniu, gdzie mieszkali, mówiło się po niemiecku i za naukę polskiego przyszyły autor słownika wziął się dopiero podczas studiów teologicznych w… Lipsku.
Nazwiska żyły własnym życiem, zmieniały swoje przebrania, czyli pisownię i pozostawiały różne tropy. Przeobrażały się pod wpływem okoliczności, politycznych koniunktur albo przymusów, z czego ich nosiciele niekoniecznie byli niezadowoleni. W Polsce wytworzył się nawet swoisty snobizm na brzmiące z niemiecka nazwiska, których odmienność brała się zazwyczaj z językowych rozterek nie znających polskiego kancelistów.
Nazwisko Kossowski brzmi w polskim uchu szlachetniej od Kosowskiego, co zawdzięcza podwójnemu s, czyli swojej pisowni. Zdarzyło mi się poznać jednego Kossowskiego przez dwa s. Twierdził, że tak wlaśnie należy wymawiać jego nazwisko, co z punktu widzenia fonetyki było nonsensem. Nie zdawał sobie sprawy, że podwójne s było jego pamiątką rodzinną po pruskiej biurokracji. Gdyby nie dodała jego praszczurowi jeszcze jednego s , stałby się fonetycznym Kozowskim, czyli prawie Kozłowskim, co byłoby niedopuszczalne ze względu na bałagan w ewidencji.
Wbrew rozpowszechnionym w Polsce uprzedzeniom nie każdego jednak niemieckiego urzędnika, który majstrował przy polskich nazwiskach, należy podejrzewać z tego powodu o antypolskość, złą wolę albo perfidię.
Wręcz przeciwnie. Wielu próbowało, jak mogło, zbliżać polską fonetykę do niemieckiej pisowni. Podejrzewam nawet, że był to dla nich rodzaj intelektualnego wyzwania albo rozrywki, jak rozwiązywanie rebusów albo krzyżówek. Pisownia nazwiska Piefke może wydać się komuś obraźliwa tylko pod warunkiem, że nie zna niemieckiego. Ale jest taka, bo właśnie w taki sposób nie znający polskiego Niemiec zapisze fonetycznie to słowo Piwko i dzisiaj.
Z podobnego wsłuchiwania się w polszczyznę wziął się zapewne zwyczaj, żeby nazwiska zakończone na –cki wpisywać do ksiąg z końcówką –tzky albo –tzki. Rozwiązanie nad wyraz praktyczne dla obszaru językowego, w którym zbitka samogłoskowa ck odczytywana jest od stuleci jako k.
Nazwiska na –cki takie jak Rudnicki, Borowicki, Kubicki, Marchwicki albo Makowiecki, Niemcy wymawiają Rudniki, Borowiki, Kubiki, Marchwiki albo Makowiki. Trudno mieć jednak o to do nich pretensje, bo takie mają zasady pisowni.
Znany polityk FDP z Hamburga Wolfgang Kubicki byłby pewnie niemile dotknięty, gdyby ktoś zwrócił się do niego per Herr Kubicki, zamiast Kubiki. Gdyby jednak praszczur jego linii rodowej trafił swojego czasu na nieco inteligentniejszego pruskiego urzędnika, to nazywałby się dzisiaj Kubitzky.
Choć mogło być na odwrót i to urzędnik wykazał się większą inteligencją od praszczura. Jest przecież wielce prawdopodobne, że to pradziad hamburskiego polityka domagał się od pruskiego kancelisty, żeby nie majstrował mu przy nazwisku i wpisał końcówkę –cki zamiast –tzky. Gdyby miał trochę wyobraźni i przewidział, że jego potomek będzie kiedyś publicznie przedstawiać się jako Kubiki, może zmieniłby zdanie.
Chyba najbardziej elegancką adaptację polskiego nazwiska do niemieckiej pisowni zdarzyło mi się odkryć kiedyś na szyldzie sklepowym w Berlinie. Jej autora, anonimowego pruskiego urzędnika, uważam od tego czasu za zapomnianego geniusza, który zasłużył sobie na pamięć potomnych. Udało mu się dokonać kwadratury koła. Bez posiłkowania się znakami diakrytycznymi wymyślił alternatywny zapis głoski „ń”, która nie ma odpowiednika w żadnym języku poza polskim.
Ale zrobił to. Prusak kancelista. Jego majstersztyk (niem. – Glanzstück) wyróżnia logo berlińskiej sieci sklepów usługowych w zakresie dorabiania zamków, sejfów i kluczy.
Firma nazywa się Schlüsseldienst Radwainski. Proponuję przeczytać nazwisko jej właściciela litera po literze.
Głoska „i”, która znalazła się przed „n”, sprawia, że nawet ktoś, kto nie ma zielonego pojęcia o polskiej wymowie, nazwisko odczyta jak rodowity Polak.
Inne tematy w dziale Kultura