waldburg waldburg
902
BLOG

Kibole

waldburg waldburg Polityka Obserwuj notkę 20
 
1
 
Wszystko potoczyło się szybko. Jak w skrócie wiadomości nadawanym przez stacje telewizyjne na początku serwisów informacyjnych. Citroen wychylił się na lewy pas drogi poza ciężarówkę, z wyprzedzania której zrezygnowałem pół sekundy wcześniej.  Po moim hamowaniu i zbyt raptownym skręcie w prawo wpadł w poślizg. Koła po lewej stronie unosiły się jak na zwolnionym filmie coraz wyżej, traciły kontakt z asfaltem i samochód przechylając się na bok wyleciał poza krawędź drogi.
 
Na szczęście miałem  zapięte pasy. Jakaś siła porwała mnie do góry. W ułamkach sekundy odezwały się najdawniejsze wspomnienia z czasów niemowlęctwa, kiedy matka albo ojciec bawili się ze mną podnosząc mnie i huśtając pod sufitem. Wróciło znajome poczucie lekkości połączone z niepokojem i jednoczesnym zaufaniem do siły, która była gwarancją porządku i bezpieczeństwa mojego dziecinnego wszechświata.
 
Samochód obracał się wokół własnej osi. Przez ułamek sekundy szorował prawym bokiem po trawie, a potem spadł na dach i nadal pędząc z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę w kierunku wschodnim na Warszawę wśliznął się niczym kula bilardowa do przydrożnego rowu.
 
Kątem oka zobaczyłem niewysokie drzewo, które przelatywało koło mnie jak gdyby na przekór siłom grawitacji rosnąc korzeniami do nieba. Siłą rozpędu samochód wyleciał z rowu i zarył się kołami na skraju świeżo zaoranego pola.
 
Odpiąłem pas i otworzyłem drzwi. Były nienaruszone. Czułem, że nic mi się nie stało, ale nie byłem tego pewien do końca. Z obawy, że samochód może stanąć w płomieniach, wyskoczyłem z niego niemal natychmiast.
 
Był w zaskakująco dobrym stanie. Lewy bok i pokrywa silnika pozostały nienaruszone. Miał tylko wgnieciony dach, stłuczoną prawą szybę z tyłu i urwane drzwi od bagażnika. W świetle latarki stwierdziłem brak przedniego zderzaka.
 
Reflektory nadal się paliły. Przywracały równowagę. Oświetlały sielankowo fragment pola. W radio leciał ten sam nocny program, którego słuchałem parę minut wcześniej przejeżdżając przez Krośniewice. Psycholog w studio przyjmował telefony od słuchaczy, którzy opowiadali mu o swoich pierwszych miłościach.
 
Nie miałem pojęcia, gdzie jestem i jak wezwać pomoc. Pomarzany... Przypomniał mi się jakby zasnuty mgłą napis na szyldzie z brudnymi zaciekami. Moje taśmy pamięci zarejestrowały go na minutę albo dwie przed poślizgiem.
 
Ciekawe, że nazwę miejscowości zapamiętałem jak fotografię albo kadr filmowy, a nie jako słowo. Najpierw zobaczyłem brudne zacieki, a potem dopiero napis POMARZANY, który musiałem parę razy odczytywać.  Jakaś rezolutna paniusia wyliczała zalety, jakie powinien mieć mężczyzna idealny, w którym mogłaby się zakochać, a psycholog w studio wychwalał jej dojrzałość.
 
– Nikt nie prawi sobie tyle komplementów co Polacy – przypomniało mi się zasłyszane kiedyś zdanie. To chyba Jurek Skiwicki wyraził się w ten albo podobny sposób po jednej ze swoich pierwszych wizyt w Warszawie na początku lat dziewięćdziesiątych. – Ależ oni tam sobie kadzą w tej Polsce – powiedział kręcąc głową.
 
Z czego to się bierze, ten pociąg do wazeliniarstwa? Owa przesadna słodycz w głosie, od której ociekają polskie rozmowy, szczególnie te prowadzone na pokaz dla publiczności? Czy ma to związek z brakiem poczucia ciągłości historycznej?
 
Obywatele państwa, które przez prawie 150 lat nie istniało, wytworzyli sobie coś w rodzaju nadmuchiwanego super ego, czy też przenośnego cokołu, na który mogą wynosić się nawzajem i który do dzisiaj jest ich lekarstwem na niedowartościowanie. Najgorsze jest jednak to, że sami dają wiarę tym komplementom i wciągają do tej gry innych. Kochają ich lub nienawidzą w zależności od tego, czy łechtają ich próżność, czy też odmawiają udziału w grze i rozliczają ich z tego, kim są naprawdę i co robią.
 
2
 
Musiałem wyłączyć radio i zająć się sobą. Przypomniało mi się, że na skraju rowu, w którym hamowałem dachem, widziałem mój telefon komórkowy. Leżał tam nadal obok ręcznika w kolorze śliwki, którym wycieram się po joggingu. Nasiąkł wodą.
 
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, dlaczego wpadłem w poślizg. Mżyło. Wszystko było mokre. Trawa, świeżo zaorane pole, karoseria. Także rów głęboki na dwa metry. Na jego dnie unosił się smród gnojówki. Odnalazłem tam plecak i torbę z zakupami, które zrobiłem godzinę przed wyjazdem z Berlina.
 
W samochodzie panował nieopisany bałagan. Mój citroen był czymś w rodzaju sejfu albo biurka na kółkach. Całymi miesiącami woziłem w nim listy, których nie miałem ochoty czytać, niezapłacone rachunki, długopisy, czasopisma i stare telefony komórkowe. Wszystko to wyfrunęło z otwartej kasety koło kierownicy i z bocznych schowków na tylne siedzenie.
 
Ku mojemu zdumieniu odnalazłem banknot dziesięciozłotowy, który wydano mi jako resztę na autostradzie wielmoży Kulczyka godzinę wcześniej. Z pośpiechu rzuciłem go do społu z półotwartą portmonetką z polskimi pieniędzmi na siedzenie obok. Teraz portmonetka była w bagażniku, a banknot w rowie. Druga portmonetka, w której miałem kilkaset euro, leżała tam, gdzie rzuciłem ją wyjeżdżając z Berlina. Na tylnym siedzeniu.
 
Kilkanaście metrów ode mnie przejeżdżały samochody, ale żaden nie próbował zwalniać. Z nasiąkniętego gnojówką plecaka wydostałem kosmetyczkę, w której przechowywałem polską kartę SIM. Włożyłem ją do komórki i zadzwoniłem na policję. Oficer dyżurny zapytał, czy są winni.
 
– Nie ma winnych, bo nie było kolizji – poinformowałem go. – Jeżeli ktoś jest winien, to chyba tylko ja. Za szybko jechałem. Chciałem wyprzedzić ciężarówkę, ale zobaczyłem, że coś jedzie z przeciwka, zdaje się, że był to TIR. Dałem po hamulcach i wpadłem w poślizg. Nie miałem pojęcia, że tu padało. Na całej trasie od granicy ani razu nie używałem wycieraczek.
 
W wieczornym mroku dostrzegłem granatowy kontur radiowozu. Cicho zjechał na pobocze i zatrzymał się koło mnie. Jak gdyby się wahał. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. W końcu wysiadł z niego policjant.
 
– Chwała Bogu, że pan żyje. Nic się panu nie stało? – zapytał. Wyglądał na zatroskanego. Z oficerem dyżurnym nie miał nic wspólnego. Był z innego posterunku. Po prostu przejeżdżał z kolegą, który także wysiadł z radiowozu i ustawił się obok niego.   
 
– Może pan mówić o szczęściu – powiedział ten drugi. – Tutaj ciągle ktoś ginie.  Z tym zakrętem jest coś nie tak. Nie ma miesiąca, żeby ktoś nie złamał sobie karku. Anomalia. Niewytłumaczalna. Komisja powstała, żeby to zbadać, ale wygląda, że to projektant coś źle wyliczył. Łuk ma zły kąt nachylenia. Nawet przy bezpiecznej szybkości wyrzuca. Katapultuje.
 
– To co mam teraz robić? – zapytałem.
 
Chwilę wcześniej próbowałem dodzwonić się przez centralę w Monachium do polskiego partnera ADAC w Łęczycy, ale rozmowa urwała się w najważniejszym momencie. Skończył mi się kredyt. Nawet nie byłem pewien, czy mechanik samochodowy, który zapisywał moje dane osobowe, wiedział, gdzie mnie szukać.
 
– Niestety nie możemy nic dla pana zrobić – powiedział drugi policjant. – Innym razem chętnie, bo miło się z panem rozmawia, ale dzisiaj jesteśmy w stanie gotowości. Alarm. Musimy zabezpieczyć stację benzynową. Zresztą jest tu zaraz obok. Pięćset metrów. Widzi pan po prawej stronie? Za tymi drzewami. Stamtąd dodzwoni się pan bez problemu. Na stacji radzę kupić duże reklamówki, w które zapakuje pan wszystko, co się panu rozsypało…
 
Rozmawiałem z kimś, kto się znał na rzeczy. – Ale o co chodzi z tym alarmem? – zapytałem.
 
Wzruszył ramionami. – Mamy tutaj nasze kłopoty – powiedział uśmiechając się dziwnie.
 
3
 
Stacja benzynowa była pusta, na co z początku nie zwróciłem większej uwagi. Odnalazłem tam niewielki sklep samoobsługowy. Tak  jak mi radził policjant, kupiłem w nim cztery duże reklamówki. Kasjerce opowiedziałem w dwóch słowach o wypadku. Powiedziałem jej także, że chcę zadzwonić po pomoc drogową, ale słuchała mnie nieuważnie.
 
Widać było, że myślami jest gdzie indziej. Przyjęła należność za kartę telefoniczną i pokazała mi, jak dojść do automatu, który był na zewnątrz.
 
– Tylko niech się pan pośpieszy – powiedziała. – Bo tu zaraz może być gorąco.
 
– Gorąco – zdziwiłem się. – Dlaczego?
 
– Nie wie pan? Lech przegrał z Widzewem. Kibice Lecha urządzają bijatyki na wszystkich stacje benzynowych na trasie do Poznania. Są ranni. Karetki pogotowia. Teraz kolej na nas. Jak do tej pory cztery stacje są już kompletnie zdemolowane. Za dwadzieścia minut mogą być tutaj. Już dojeżdżają. Radzę się pośpieszyć.
 
Rozejrzałem się. Wszystkie światła były wygaszane. Zza drzwi dolatywały odgłosy jakiejś gorączkowej kłótni. Kiedy się otworzyły, zobaczyłem ajenta w białym fartuchu. Wychodził w towarzystwie kobiety, która mogła być jego córką.
 
– My się ulatniamy – powiedział. – Panu radzimy zrobić to samo.
 
Zapytałem go o policję.
 
– Policja? – roześmiał się. – Policja dała nogę.
 
– Ale przecież dopiero co rozmawiałem z dwoma mundurowymi, którzy tu się wybierali, Mówili, że są w stanie najwyższej gotowości.
 
– A owszem, byli tutaj. Byli i zaraz się zmyli.
 
Widziałem z bliska przedstawienie, jakiego dotąd nie miałem okazji oglądać. Ajent, młoda kobieta, z którą się o coś kłócił, i kasjerka w pośpiechu przesuwali stoły, gasili światła, przekręcali klucze w zamkach i opuszczali rolety.
 
Nie zwracali na mnie uwagi. Czułem się jak widz na próbie generalnej w teatrze. Panika, której stałem się przypadkowym świadkiem, miała coś z archetypu. Gorączkowa krzątanina i lęk przed nieuniknioną klęską żywiołową albo przed bitwą, która ma rozstrzygnąć o wszystkim.
 
Zapytałem kasjerki, czy moze zrobić mi herbaty.  Była zaskoczona.
 
– Chce pan zostać?
 
– Mam ochotę na herbatę.  Mam też przemoczone buty i o niczym tak nie marzę.  Udało mi się właśnie wyjść cało z ciężkiego wypadku i chcę napić się czegoś gorącego.
 
Zaparzyła mi herbatę plujkę, ale pod warunkiem, że wypiję ją po ciemku. Siedzieliśmy we trójkę na pustej stacji benzynowej w egipskich ciemnościach. Patrzyliśmy na światła przejeżdżających samochodów, z których żaden się nie zatrzymywał.
 
– A w jaki sposób kibice Lecha mają tutaj dojechać? Czym się poruszają?  Samochodami osobowymi?  – zapytałem ajenta.
 
– Czym jadą? Mają autobusy. Kilka autobusów.
 
– I te autobusy zatrzymują się przed stacjami benzynowymi, żeby oni mogli je potem demolować?
 
– Tak.
 
Miałem ochotę zapytać go o właściciela tych autobusów i kto opłaca kierowców, którzy dowożą pijanych bańdziorów na stacje benzynowe, ale zadzwoniła komórka. Był to mechanik z Łęczycy, który czekał na mnie z lawetą przy citroenie. Zaproponował mi 300 złotych za to, co zostało z samochodu  i za dowiezienie mnie do Kutna na nocleg w hotelu. Zgodziłem się, mimo że żal mi było rozstawać z moim citroenem, który nigdy mnie nie zawiódł i ocalił mi życie.
 
W drodze do Kutna naliczyliśmy kilkanaście radiowozów policyjnych na pulsujących światłach i z wyjącymi syrenami. Eskortowały autobusy z poznańskimi kibolami, którzy niczym przywódcy zagranicznego imperium powracali z przegranego meczu w Łodzi siejąc wszędzie strach i zamieszanie.
 
waldburg
O mnie waldburg

By                                                                                                            

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Polityka