Warsztat naprawy rowerów Bike:ho:lics na Gneisenaustrasse lubię za atmosferę. Naprawa roweru wiąże się tu w większym stopniu z okazją do pogawędki albo miłego spędzenia popołudnia niż z załatwieniem sprawy.
Wszyscy filozofują. Opowiadają sobie o rowerach, które kiedyś mieli i o złodziejach, którzy je ukradli. Pewnie ma to związek z wiosenną pogodą, która w tym roku szczególnie rozwiązuje języki i jest idealnym tłem dla tego rodzaju opowieści.
Ocienione zielenią ulice i kawiarniane ogródki, w których najchętniej pije się piwo i które przywodzą na myśl śródziemnomorskie promenady, stwarzają idealny nastrój do wynurzeń. Pod tym względem Berlin jest miejscem wyjątkowym. W żadnym z dużych miast niemieckich życie towarzyskie nie wylewa się wiosną na ulicę z takim impetem.
Przed sklepem hałasują dzieci imigrantów z Afryki Północnej, które chcą się przejechać na rowerze. Przychodzą tu studenci i uniwersyteccy profesorowie, którym pękła dętka. Zdarzają się także inwestorzy giełdowi z Londynu, potomkowie znanych niemieckich rodów rycerskich albo producenci filmowi, którzy zapomnieli, jak naprawia się dynamo albo doprowadza do stanu używalności scentrowane koło.

Wszyscy są ze sobą na ty, co jest normą na Kreuzbergu. Właściciel warsztatu wziął mnie z początku za Francuza, ale gdy wyprowadziłem go z błędu, wyznał, że on też ma polskie korzenie. Świadczyć miało o tym słowiańsko brzmiące nazwisko na jego wizytówce. Na pierwszy rzut oka przypominało jakby Nowaka, tyle że pozamienianymi literami. Może kilka pokoleń temu rzeczywiście tak je odczytywano, w co jednak trudno było uwierzyć…
Na szczęście nie zdążyłem tego powiedzieć. Naszą rozmowę przerwało wejście (jak się później przedstawił) producenta filmowego z dziewczyną, której zepsuła się przerzutka. Właściciel podszedł do nich i pochylił się nad tylnym kołem z wprawą lekarza. Powiedział, że jest teraz zajęty i że naprawa zajmie mu trochę czasu.
Wyglądało na to, że są zaprzyjaźnieni. Zaproponował im, żeby usiedli na zewnątrz i wyniósł nawet składane fotele. W chwilę potem usłyszałem gitarę. Ktoś grał hiszpańskie motywy, które zawsze we mnie coś wyzwalają. Myślałem z początku, że to właściciel włączył aparaturę stereo w sklepie, ale muzyka dochodziła z ulicy.
Wyszedłem ze sklepu. Zobaczyłem turecką dziewczynkę z jaskraworóżowym beemiksem, który leżał na chodniku. Wpatrywała się we mnie. Miała na oko dziesięć lat. Siląc się na rzeczowość zapytała, czy pompowanie jest za darmo. Przyszła z chłopcem w jej wieku, który na widok właściciela sklepu uciekł.
– Pompowanie nic nie kosztuje. Oczywiście pod warunkiem, że zwrócisz pompkę – powiedziałem, co ją speszyło. Potem spojrzałem w prawo, skąd dochodziła muzyka.


Na przeciwko składanych leżaków, w których siedzieli przyjaciele właściciela sklepu, zobaczyłem młodego chłopaka z chustą pirata na głowie. To on grał hiszpańskie melodie. Od czasu do czasu przerywał dorzucając coś do rozmowy, z której wyłapałem słowo Antisemitismus. Zwróciłem też uwagę, że jego rozmówcy zwracali się do niego Vincent.







Spostrzegł, że go obserwuję.
– Nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeśli zrobię parę zdjęć?
Zgodził się. Kiwnął głową nie przerywając gry na gitarze.Jego palce tańczyły po strunach ze zdumiewającą lekkością, prawie bez wysiłku.
– Jesteś z Hiszpanii? – zapytałem.
– Nie. Nic nie wiem na ten temat.

Pół godziny później pokazywałem jego znajomym zdjęcia w moim aparacie fotograficznym. Okazywali zainteresowanie. Myślałem, że on też będzie chciał je zobaczyć, ale nie odezwał się. Grał.
– Tobie też wysłać wybór zdjęć na twój adres mailowy? – zapytałem.
– Chętnie. Z przyjemnością – odstawił na bok gitarę.
Wyciągnął z kieszeni bloczek papieru i zaczął na nim pisać. Trwało to długo. Stanowczo za długo jak na adres mailowy.
Kiedy podał mi kartkę, spojrzałem na niego uważniej, ale nie wyglądał na kogoś w nastroju na żarty.
Imię i nazwisko wykaligrafował ze wszystkimi możliwymi zakrętasami. Z tego, co wiem, sztuka pisania z wijącymi się jak pędy roślinne przedłużeniami liter była w użyciu na dworach feudalnych do XVII albo XVIII wieku, ale już XIX wieku stała się rzadkością. Choć jak utrzymywał Dostojewski w opisie księcia Myszkina w "Idiocie", kaligrafię poważano wtedy jeszcze jako szkołę charakteru.
Odcyfrowałem jego nazwisko. Vincent de Quiram.
– Jesteś z Hugenotów?
– Nie. Z Hugenotami nie mam nic wspólnego.
– Więc jesteś Francuzem?
– Moje nazwisko nie jest francuskie.
– A jakie?
Wzruszył ramionami.
– To jest stare nazwisko. Stara rodzina. Moi przodkowie wywodzą się ze wczesnego średniowiecza.
– Chwileczkę, bo zaczynam się gubić. Możesz to sprecyzować. Co rozumiesz przez wczesne średniowiecze?
– Szósty wiek. Protoplasta mojego rodu znany był już w szóstym wieku.
– To jest udokumentowane?
– Jak najbardziej. Żeby było zabawniej, jestem też w prostej linii potomkiem założyciela Zakonu Krzyżowego Szpitala Marii Panny Domu Niemieckiego, czyli pierwszego wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego Heinricha Walbota von Bassenheima, który umarł w Jerozolimie.
Ale to jest młodsza gałąź mojej rodziny. Historia tej starszej sięga szóstego wieku, czyli wczesnego średniowiecza - dodał i wrócił do gry na gitarze.

Inne tematy w dziale Kultura