Wczoraj był Herrentag. Nazwę święta obchodzonego w Niemczech w dniu Wniebowstąpienia Pańskiego przetłumaczyć należałoby jako Dzień Pana, względnie Panów, choć wcześniej świętowano je jako Dzień Ojca – der Vatertag.
Z tego, co mi mówiono, do zmiany nazwy z Ojca na Pana doszło w miarę niedawno po zjednoczeniu Niemiec.
Święto jest więc rodzajem nowej tradycji, która jest kontynuacją starej i która sprowadza się do grupowych wypadów do lasu, nad rzekę albo nad jezioro połączonych z beztroskim pijaństwem.
Biorą w nich udział sami mężczyźni, którzy nie chcą przegapić okazji, żeby nacieszyć swoim towarzystwem. W początkach czerwca pogoda zawsze dopisuje.
Nie zawsze jednak panowie są sami i nie zawsze spotkania kończą się wesoło. Bywa, że dołączają do nich panie i wtedy może dojść do ekscesów. Wczoraj na przykład grupa świętujących młodzieńców skatowała na śmierć 45-letniego mężczyznę na peronie stacji S-Bahnu w Rostocku.
Jednak na Schlachtensee w Berlinie, gdzie w tym samym czasie biegałem wokół jeziora, było nad wyraz sympatycznie. Już z daleka zwróciłem uwagę na grupę męskiej młodzieży, która wznosiła entuzjastyczne okrzyki. Z początku myślałem, że kibicują komuś innemu, ale nikogo poza mną nie było. To dla mnie był ten doping. Poczułem się jak bohater stadionów. Wiwatowali na moją cześć krzycząc i wymachując rękami.
Stałem się mimowolnym uczestnikiem zabawnego przedstawienia. Po zrównaniu się z nimi wyrzuciłem ramiona do góry jak zwycięzca maratonu, który dobiega właśnie do mety. Dopasowalem krok do rytmicznych oklasków. Ktoś nawet gwizdnął przeciągle, co sprawiło mi szczególną przyjemność. Było wesoło.
Sto albo dwieście metrów dalej dobiegłem do dwóch ładniutkich dziewcząt, które najwidoczniej były świadkami tej sceny. Uśmiechnęły się do mnie. Jedna z nich była zdaje się Japonką. Powiedziała, że je też w podobny sposób dopingowali.
– To oni wszystkich tak… dopingują? – zapytałem.
Potwierdziły to rozpromienionymi spojrzeniami. W tym momencie podjąłem decyzję i zawróciłem. Już wcześniej chciałem ich o to zapytać. Kiedy popijający piwo młodzieńcy zobaczyli, że znowu biegnę w ich stronę, przywitali mnie huraganowymi owacjami.
Jakbyśmy spotkali się po latach niewidzenia.
Powiedziałem, że chciałbym ich sfotografować. Zgodzili się natychmiast. W taki to sposób stali się bohaterami chyba najweselszej sesji zdjęciowych, jakie zdarzyło mi się robić w ostatnim czasie.
Z niektórymi prawie się zaprzyjaźniłem. Byli z Bremy, Kolonii i Düsseldorfu. Studenci. Pytali mnie o Polskę, opowiadali o wyjazdach do Krakowa, podsuwali mi piwo i kiełbasę z rożna, ale wymówiłem się. Nie należy objadać się i pić alkohol w trakcie biegu.
Obiecałem Lorenzowi, studentowi medycyny z Lipska, że przyjdę za półtorej godziny po zaliczeniu Schlachtensee i kąpieli w Krumme Lanke. W tym samym momencie przemknęło za moimi plecami dwóch niziutkich obywateli, jeden w czerwonym turbanie. Nie zwróciłbym na nich uwagi, gdyby ktoś nie wykrzyknął:
– Patrzcie, skąd on się wziął w tym turbanie? Spadł z latającego dywanu? –Turban. Turban. O, jaki czerwony – chichotali inni.
– Pewnie jakiś bombenleger, czyli zamachowiec taliban – krzyknął młodzian w słomkowym kapeluszu. Reszta wybuchła śmiechem.
– Proszę przyjąć ode mnie najserdeczniejsze przeprosiny za politycznie niepoprawne komentarze mojego kolegi – krzyknął słomkowy kapelusz do tego w turbanie.














Inne tematy w dziale Rozmaitości