W poprzedniej notce zapowiadałem przełom w karierze Radwańskiej. Jej dzisiejsze zwycięstwo w półfinale turnieju w Pekinie z pulą nagród ponad czterech milionów dolarów zdaje się to potwierdzać.
Napisałem zdaje się, ponieważ finał jest jeszcze przed nią. Jednak to, czego dokonała w tym tygodniu, dawniej byłoby nie do pomyślenia. Po wygranym turnieju w Tokio wyszła zwycięsko z dziewiątego z kolei pojedynku na korcie.
W historii tenisa takie passy przytrafiały się dotąd tylko prawdziwym championom. Ci, którym udawało się pokonać wszystkich przeciwników jak leci w paru turniejach z rzędu, niemal zawsze stawali potem na czele rankingów. Tak się zaczynały kariery Steffi Graf, Navratilowej, Agassi'ego, Nadala, Samprasa i Federera.
Sukces Radwańskiej jest godzien podkreślenia także z uwagi na nieprzyjazny stosunek chińskich kiboli do niej, którzy pewnie nie mogą jej darować, że wyeliminowała ostatnią Chinkę biorącą udział w turnieju...
Na szczęście trybuny były prawie puste. Co dziwi. Czyżby w Pekinie było za mało Chińczyków?
Ale trybuny są nieważne. Najważniejsze jest, że współpraca z Tomaszem Wiktorowskim przynosi owoce i że dzięki niej Radwańska w pełni wykorzystuje wreszcie swoje możliwości. Paradoksalnie ma teraz atut dodatkowy. Po trzech latach posuchy przyzwyczaiła wszystkich do tego, że niemal nigdy nie udawało jej się dojść do półfinałów.
Dawniej nie wytrzymywała takiego obciążenia. Przegrywała jeszcze przed wejściem na kort. Teraz wprawia w zdumienie i wprowadza element niepewności. Przyzwyczajono się ją lekceważyć. Widać to było najjaskrawiej w meczu z Aną Iwanowić, która po wygranej ze Zwonariową była murowaną kandydatką do zwycięstwa w turnieju.
Iwanowić grała fantastycznie. Zachwycała koneserów poziomem swoich umiejętności. Dowiodła, że jest w szczytowej formie i może dosłownie zmieść z kortu każdą przeciwniczkę, która stanie jej na drodze.
Jestem przekonany, że do meczu z Polką podeszła na luzie. Liderka rankingu WTA sprzed dwóch lat była myślami już w finale. Pewnie nawet nie wyobrażała sobie, że mogłaby przegrać z kimś takim jak z Radwańską, znaną przecież z tego, że w decydujących spotkaniach ogarnia ją słabość.
Ale wszystko potoczyło się inaczej. Od pierwszego gema Radwańska wybijała ją z rytmu. Na silne uderzenia Serbki reagowała precyzyjnie posyłanymi piłkami w głąb kortu i stopami. Iwanowić musiała zmieniać kierunki, biegać pod siatkę i na boki, co nie pozwalało jej na grę, która odpowiadałaby jej umiejętnościom.
Musiała się też pogodzić, że z pozoru wygrane przez nią już punkty trafiały jednak na konto Radwańskiej. Nagle zaczęła tracić pewność siebie. Zmuszana wciąż do większego ryzyka popełniała coraz częściej błędy.
Przede wszystkim jednak zaczęła myśleć, zastanawiać się i rachować. A nie ma chyba nic bardziej demoralizującego w tenisie od takich zastanowień: "A co będzie, jeśli nie wyjdzie mi serwis? A Radwańska w odpowiedzi na mój atak znowu przerzuci mnie lobem, którego nie uda mi się zesmeczować?".
Iwanowić była oszołoniona. Wytrącona z równowagi. Miała to wypisane na twarzy. Popełniała błędy serwisowe i traciła wiarę w siebie. Przerwała spotkanie z powodu kontuzji, choć naprawdę przegrała je w głowie.
Dzisiejsza przeciwniczka Radwańskiej Pennetta też była w znakomitej formie. Jeden z niemieckich sprawozdawców telewizji eurosport nazwał grę obydwu zawodniczek "poezją". Zwracał uwagę na podobny styl Radwańskiej i Pennetty. Oparty w większym stopniu na finezji, inteligencji i antycypacji, niż na sile uderzenia.
Ale Radwańska miała więcej świeżości. Widać było po niej, że musi wejść do finału. I pewnie dlatego wygrała.
Jej jutrzejsza przeciwniczka Petkowitsch powiedziała dzisiaj rano przed półfinałem Radwańskiej, że w finale wolałaby grać z Pennettą.
I trudno jej się dziwić...
Inne tematy w dziale Rozmaitości