
Film jest perłą. Prawdziwą perłą. Jeśli powiem, że można zaliczyć go do najbardziej znaczących osiągnięć kinematografii tego stulecia, to na pewno nie będzie w tym przesady. Nie wątpię, że jego twórca doczeka się uznania, które będzie rosło z upływem czasu i że jego The Mill and The Cross zajmie trwałe miejsce w historii kina.
Polski reżyser Lech Majewski wstąpił na szlaki przed nim przez nikogo nieuczęszczane. Wymyślił kino na nowo. Ćwierkają o tym wszystkie wróble na dachach Paryża, Brukseli, Nowego Jorku i Zurychu. O powstaniu tego pionierskiego filmu dowiedziałem się przypadkiem. Zobaczyłem jego fragmenty w magazynie kulturalnym telewizji szwajcarskiej Kulturplatz, w którym okrzyknięto go arcydziełem.
Podzielam entuzjazm Szwajcarów w zupełności. Dawno nie oglądałem tak rewelacyjnie robionego kina. Jeżeli ktoś ma problemy ze zrozumieniem tego oczywistego faktu, to znaczy, że cierpi na kurzą ślepotę i jest filmowym analfabetą.
Film Majewskiego przyjmowany jest owacjami przez koneserów sztuki filmowej po obu stronach oceanu. Tylko nieznana mi Monika Małkowska z Rzeczypospolitej nazwała go „ekranową wydmuszką” i „tworem sztukopodobnym”, a jego twórcę ochrzciła mianem „speca od działań fasadowych”.
Nie wiem, o co mogło chodzić tej pani i jak zwał się diabeł, który ją opętał (z niemieckiego Welcher Teufel hat sie geritten?, po angielsku: what the hell came over Her?). Może przemawiał przez nią jakiś dramat osobisty albo trauma, o której w domu nie wiedzą? Czy też może reżyser rozczarował ją czymś innym?
Ale co by się za tym nie kryło, ten koktajl jadu, kwasu i żółci mogący wytruć nie jedno, ale dwa pokolenia reżyserów filmowych, powinien raczej zainteresować domowników tej pani, niż redaktora, który ośmieszył siebie i swoją gazetę puszczając takie nonsensy do druku.
Zawsze byłem przeciwnikiem regulacji administracyjnych, ale coraz częstsze stają się przypadki ekstremalne, które aż proszą się, żeby coś z nimi zrobić. Piszę to na serio.
Czy nie byłoby lepiej dla środowiska filmowego i kultury jako takiej, gdyby recenzje nowości filmowych w poważnych czasopismach zamieszczać mogli jedynie znawcy tematu, a więc osoby z odpowiednimi uprawnieniami, czyli certyfikatami?
Gdyby wprowadzono certyfikaty przyznawane przez stowarzyszenia albo cechy krytyków filmowych, to pani Małkowska z pewnością nigdy by takiego nie dostała.
Ale nawet gdyby dostała, to po tym, co napisała o filmie Majewskiego, odebranoby go jej ze skutkiem natychmiastowym.
Powtarzam. The Mill and The Cross (Młyn i krzyż) jest dziełem wyjątkowym. Jest kamieniem milowymi sztuki filmowej, jakie pojawiają się w historii kina raz na parę lat i o których piszą potem książki najmądrzejsze głowy.
Po obejrzeniu pierwszych kadrów tego filmu byłem ogłuszony. Zapomniałem, gdzie jestem. Wielkość dokonań Bruegla była dla mnie zawsze poza dyskusją, ale Majewskiemu zawdzięczam, że po raz pierwszy mogłem obcować z malarstwem Holendra z tak bliskiego dystansu. Oglądając ten film miałem wrażenie, że to on tam zmartwychwstaje i mruga do mnie, jakby chcąc pokazać mi coś swoim spojrzeniem…
Znieruchomiały od ponad trzystu lat obraz Pietera Bruegla Starszego Droga Krzyżowa drgnął. Poruszył się. Z przestrzeni dwuwymiarowej wszedł do tej prawdziwej. Jak ktoś pogrążony we śnie, kto przewraca się na bok i odkrywa, gdzie jest naprawdę. Albo jak nowonarodzone dziecko, które przestaje płakać i otwiera oczy i przywołuje nas swoją mimiką, żeby powrócić do przerwanej rozmowy.
Nie miałem wyboru. Musiałem wejść w to lustro. Jak Alicja w krainie czarów znalazłem się nagle po drugiej stronie wnętrza holenderskich przestrzeni, w których wszystkie znane i nieznane mi dotąd perspektywy stały się realne.
Arcydzieła malarstwa zawsze coś opowiadają. Wiemy to i czujemy, że tak jest, ale nie zawsze pozwalamy sobie na rzetelną analizę treści tych opowiadań. Na ścianach muzeów i galerii wisi za dużo obrazów, a nam, galernikom codzienności, na refleksje nigdy nie starcza czasu, który pędzi i przynagla nas, żebyśmy go nie zatrzymywali.
Film Majewskiego zdejmuje z nas ciężar tej decyzji. Każe nam wrosnąć w ziemię przed obrazem i zatrzymując codzienną gonitwę czasu daje nam 92 minuty refleksji. Możemy wziąć udział w ekspedycji w głąb krajobrazów Bruegla. Kłębią się w nich tajemnice historii.
Do nakręcenia filmu doszło z inicjatywy historyka sztuki Michaela Gibsona, urodzonego w Belgii Amerykanina, który pisze zdaje się po francusku. Zrobił Majewskiemu propozycję z pozoru absurdalną i niemożliwą do zrealizowania. Namówił go do ekranizacji eseju, który napisał na temat obrazu Bruegla The Way to Calvary.
Ekranizacja eseju. To słowo należy najpierw usłyszeć albo pomacać koniuszkiem języka przed jego wymówieniem. Gibsona zaprzątało zapewne pytanie, dlaczego scenę ukrzyżowania Chrystusa Bruegel umieścił w swoim kraju ojczystym?
Ziemią Izraela jest na obrazie Bruegla Holandia. Na szczycie dziwacznej, jak gdyby chwiejnej i mającej runąć za chwilę skały, która z wyglądu przypomina sękaty kij wbity w ziemię, malarz usytuował charakterystyczny holenderski wiatrak. Dziwny jest ten wiatrak. Ginie w chmurach jak niedostępny zamek. Do tego skała jest za stroma i za krzywa, aby chłopi mogli wwozić furmankami ziarno na jej szczyt do zmielenia. Chrystusowi, który ciągnie swój krzyż po ziemi, pomagają znani nam z innych obrazów Bruegla flamandzcy wieśniacy. Są tam też ich chłopskie żony w renesansowych nakryciach głowy.
Kaźń nadzorują jeźdźcy z innej galaktyki. Aliens. Przypominają wojowników bez twarzy z „Gwiezdnych wojen” Lucasa. Odczłowieczeni oprawcy z konnej milicji króla Hiszpanii w czerwonych mundurach, którzy trzymają cały naród w szachu.
W połowie XVI wieku Holandia była sceną prześladowań religijnych. Na małym skrawku ziemi nad Morzem Północnym szalała kontrreformacja. Niewielki kraj dostał się pod młyńskie koła polityki hiszpańskich Habsburgów, conquistadores, którym po wzbogaceniu się na egzotycznych podbojach za oceanem zamarzył się podbój całego świata i którzy poszerzali wpływy swojego imperium w sojuszu z Rzymem.
Bruegel i jego współcześni nieraz byli świadkami egzekucji protestantów. Czerwone mundury hiszpańskich najeźdźców były w podbitej Holandii znienawidzone.
Film jest opowieścią o pracy malarza nad Drogą Krzyżową. Kluczową rolę odgrywa w nim metafora pająka i pajęczyny. Rutger Hauer, który gra Bruegla, wyjaśnia to w rozmowie z nabywcą nieukończonego obrazu. Mówi, że miejsce kaźni Chrystusa nie jest przypadkowe. Dowództwo żandarmerii wyszukało je z dalekowzrocznością pająka, który obiera sobie najlepszy punkt obserwacyjny. Hiszpańscy zaborcy muszą mieć wszystko na oku i osaczać każdego mieszkańca Holandii siecią strachu i ubezwłasnowolnienia.
Analogie pomiędzy brueglowską interpretacją męki Pańskiej i Ewangelią nie potrzebują komentarzy. Są to zespolone z męczeństwem Chrystusa dwie fabuły o zniewoleniu i upokorzeniu narodu opowiedziane w dwóch odległych od siebie w czasie i w miejscach krajobrazach.
Ale występuje tam także istotna różnica, która wymaga oddzielnego wyjaśnienia. Nie miałem możliwości przeczytania eseju Gibsona i nie wiem, czy wspominał także o tym aspekcie. Choć sądzę, że bez niego ten esej pewnie by nie powstał. Chodzi o konnicę Habsburgów, która oplata Niderlandy pajęczyną przemocy i lęku.
Na obrazie Bruegla sieć ta jest łatwo rozpoznawalna po jaskrawej czerwieni mundurów. Jest bardziej widoczna od męczeńskiej drogi Chrystusa do Kalwarii. Powierzchnia obrazu zdaje się być zapełniona wektorami pędzących we wszystkich kierunkach sylwetek jeźdźców, którzy wciąż kogoś ścigają albo poganiają, wszystkiego pilnują i doglądają.
Inaczej wygląda to w Nowym Testamencie. Perspektywy i ustawienia ostrości obrazu są tam zupełnie inne. Jeźdźcy na koniach nie okupują pierwszego planu. Pajęcza sieć rozpinana przez rzymskich okupantów jest w opowieściach ewangelistów pomijana.
Można się jej tylko domyślać, gdyż nie jest tak widoczna jak u Bruegla. Czasami sprawia wrażenie nieistniejącej. Zapewne właśnie to stało się przyczyną, że z jej domniemanego istnienia, względnie z nieistnienia, wynika do dzisiaj tak wiele sprzeczności.
Chrystus był Żydem. Żydzi byli też pierwszymi chrześcijanami i pierwszymi świętymi Kościoła Katolickiego. Ich największymi prześladowcami byli Rzymianie. Jest to wiedza przez nikogo niekwestionowana. Znana wszystkim pasterzom i owieczkom Kościoła. Przedstawione w Ewangelii okoliczności męczeństwa Chrystusa zezwalają jednak na zaskakującą swobodę interpretacji. Są one do tego stopnia niejednoznaczne, że pytanie, kto jest oprawcą, przestaje być takie oczywiste.
Jak gdyby przed bez mała dwoma tysiącami lat hierarchowie Nowopowstałego Kościoła Imperium Cesarza Konstantyna zostawili otwartą furtkę, specjalnie przygotowaną dla nowych rzesz konwertytów przyjmowanych do dynamicznie rozrastającej się gminy wyznaniowej.
Furtkę tę otworzyli na oścież – tak, aby każdy z Rzymian mógł wytłumaczyć sobie przesłanie Ewangelii stawiając je na głowie. A mianowicie dojść do wniosku, że to nie Rzymianie zabili Chrystusa, tylko Żydzi.
Źródła tego paradoksu są znane. Dzisiaj mówi się na to deal. Wzięły się z kompromisu, którego ofiarą stała się prawda, jak to zawsze bywało i bywa w podobnych przypadkach.
To samo Imperium, które skazało na śmierć Zbawiciela i które z taką bezwzględnością prześladowało jego współbraci i apostołów, uznało go trzysta lat później decyzją cesarza Konstantyna za Boga. Wynikająca stąd wolta hierarchów nowego kościoła budzić musi podziw dla ich pragmatyzmu. Sprzeciwy nowych wyznawców Chrystusa byłyby przecież nie do przezwyciężenia, gdyby w Ewangelii znalazły się tak jednoznaczne opisy rzymskiej okupacji Judei, jak je przedstawił Bruegel na swoim obrazie.
Gdyby nie Żydzi, na których żydowscy głosiciele chrześcijańskiej Ewangelii mogli wskazać palcem dając do zrozumienia, że to oni ponoszą winę za ukrzyżowanie Zbawiciela, Rzymianie czciliby pewnie do dzisiaj Jowisza, Wulkana i Neptuna.
Ale wracam do Holandii, która miała więcej szczęścia niż Judea. W dwadzieścia lat po namalowaniu obrazu Pietera Bruegla Starszego Wielka Armada Filipa II zatonęła w odmętach kanału La Manche zatopiona przez królową Elżbietę.
Pracowici Holendrzy mogli odtąd przez nikogo nie niepokojeni wrócić do swojej wiary i zajęć. Zwycięstwo Elżbiety umożliwiło im bezprzykładny rozkwit gospodarczy, który stał się podwaliną nowoczesnego społeczeństwa dobrobytu.
W tym miejscu można puścić wodzę fantazji i zadać pytanie: Jaki los mógł spotkać Holandię, gdyby Wielka Armada nie zatonęła u wybrzeży Anglii?
Czy ofiary hiszpańskiego despotyzmu czczono by potem w katakumbach Madrytu, w których szukaliby schronienia dyskryminowani gastarbeiterzy z Niderlandów? Uciekinierzy znad Morza Północnego wygnani z ziemi ojczystej przez nędzę i zapaść gospodarczą?
To byłoby przecież wyobrażalne. Tak samo jak mogło się zdarzyć, że martyrologia któregoś z zamęczonych na śmierć przez Świętą Inkwizycję flamandzkich bauerów stała się z biegiem lat tematem opowieści i apokaliptycznych proroctw, które potem mogły przerodzić się w kult zyskując sobie popularność także wśród hiszpańskich malkontentów rozczarowanych rządami Wielkiego Imperatora w Madrycie.
Nie należy jednak zapominać, że nawet po Wielkim Zwycięstwie Wielkiej Armady nad niewielką flotą angielską i po spacyfikowaniu Dwóch Ameryk, Dalekiego Wschodu, Australii i Oceanii, Światowe Imperium hiszpańskich Habsburgów mogło przecież dostać zadyszki i zbankrutować.
Imperia upadają. Wiadomo, że do bankructw na tak Wielką Skalę dochodziło już niejednokrotnie w historii i że doszło do niego de facto także w przypadku Hiszpanii, która w XVIII stuleciu przestała się liczyć nawet w Europie.
Mogło się więc wydarzyć, że jednemu z potomków Filipa II, zatroskanemu narastającymi niepokojami w stolicy Wielkiego Imperium reformatorowi (wyobraźmy sobie kogoś w rodzaju Gorbaczowa), przyszło którejś bezsennej nocy do głowy, że najlepszą ucieczką przed grożącym mu matem na szachownicy mogła stać się zmiana religii.
Z jego punktu widzenia cena byłaby symboliczna. Oficjalne uznanie boskości protestanckiego cierpiętnika, tego na przykład, którego uwiecznił na swoim obrazie Bruegel i którego kiedyś ukrzyżował Praszczur Imperatora, mogło uspokoić wrzenie na dole.
Władca chylącego się ku upadkowi Imperium, w Którym Słońce Nigdy Nie Zachodziło, mógł zasygnalizować komu trzeba swoją gotowość do kompromisu. Musiał jedynie uzgodnić parę szczegółów ze starszyzną gastarbeiterów znad Morza Północnego, którym mógł obiecać w zamian za kilka poprawek w rozpowszechnianej przez nich ewangelii, że jako Nowy Sponsor ich gminy wyznaniowej nie będzie więcej rzucał ich na stadionach lwom na pożarcie ku uciesze gawiedzi.
Mogę sobie wyobrazić, że jedną z poprawek na samej górze listy oczekiwań Nowego Sponsora mogło być bardziej wyważone przedstawienie zapomnianej już prawie hiszpańskiej okupacji oraz sugestia, że winnymi cierpiętniczej śmierci protestanckiego Chrystusa mogli być na przykład… Holendrzy.
Dlatego napisałem wcześniej, że Holandia miała więcej szczęścia od Judei. Odzyskała religijną niezależność i historia zaoszczędziła jej dealów z marzącymi o podboju świata imperatorami.
*
Poniżej zamieszczam link do relacji o filmie Majewskiego szwajcarskiego magazynu Kulturplatz, której obejrzenie wszystkim bardzo gorąco polecam.
Jest naprawdę warta obejrzenia.
SF VideoPortal:http://www.videoportal.sf.tv/video?id=cbab3f8b-a198-4338-b110-39a69b3b458b
http://www.videoportal.sf.tv/video?id=cbab3f8b-a198-4338-b110-39a69b3b458b
Inne tematy w dziale Kultura