Stwierdzenie to budzi oczywisty opór tzw. zdrowego rozsądku, chłopskiego rozumu oraz postępującej inteligencji.
Oczywiście nie chodzi tu o mniejszość narodową, kulturową, obyczajową, seksualną, itp. Nie chodzi też o mniejszość skrajnego ubóstwa lub bogactwa intelektualnego. Nie chodzi o jakikolwiek ogon rozkładu gausowskiego. Chodzi o mniejszość z identycznym jak w przypadku większości rozkładem zawodów, pozycji społecznych, cech osobniczych poza jedną, o której za chwilę.
Prwdziwość tytułowego stwierdzenia dziecinnie łatwo wykazać. Wystarczy przywołać znane od ponad pół wieku odkrycie socjologów: opinię człowieka na dowolny temat kształtuje otoczenie. Co więcej, okazuje się, że opinia ta nie musi być prawdziwa, czy choćby nosić znamiona prawdziwości. Może być fałszywa z gruntu. Podążając za większością przyjmiemy fałsz i uznamy za prawdę, nawet jeśli dostrzeżemy go!
Myślimy tak jak otoczenie, mimo że nasza wiedza, doświadczenie i inteligencja krzyczą co innego. To jest fakt bezsporny. Jak zatem radzimy sobie z takim dysonansem? Także wiadomo: automatycznie WYPIERAMY sprzeczność ze świadomości. Ceną jest jednak wyższy poziom frustracji przejawiający się agresją i... osłabieniem odporności na kolejne kłamstwa.
Niektórzy próbują dodatkowo racjonalizować fałsz za pomocą konstrukcji nazwijmy je ptolemeuszowskich. Dzięki nim Słońce kręci się wokół Ziemi i dysonans jakby mniejszy. Jesteśmy nawet z tego powodu dumni. „Nie każdy jest w stanie wymyślić to co ja” – przychodzi nam do głowy.
Dalej, rozszerzamy konstrukcję, by uzasadnić istnienie opinii przeciwnych i ostatecznie wykluczyć jako „idiotyczne” (bo niezgodne z „naszymi”) bez sprawdzania. Powstaje dodatnie sprzężenie zwrotne umacniające fałsz! Nie zauważamy bądź nie chcemy zauważyć takiego „szczegółu”, że owe konstrukcje najczęściej podpowiadane są przez „elitarne” i „obiektywne” w naszym mniemaniu media.
Skąd to się wzięło? Jakim cudem ta bezkrytyczna akceptacja opinii otoczenia stała się jednym z podstawowych wyróżników funkcjonowania jednostki w społeczeństwie? Odpowiedź znów jest prosta. Miliony lat życia plemiennego. Przetrwanie w warunkach niedoboru pożywienia spowodowanego wzrostem populacji na danym obszarze umożliwiała znana „filozofia: Kali ukraść to dobrze, Kalemu ukraść to źle. W wersji współczesnej: „prawda- prawdą, ale sprawiedliwość musi być po „naszej" stronie”. Zależna od otoczenia względność ocen, a tym samym akceptacja fałszu jest konsekwencją życia plemiennego przez okres znaczący w ewolucji człowieka, a nie żadnym „postępem”, jak tokują dzisiejsi guru sfer publicznych i modni uniwersyteccy mędrkowie.
Socjolodzy zainteresowali się tym tematem zaraz po drugiej wojnie światowej, by wyjaśnić, jak to było możliwe by jeden z najbardziej rozwiniętych cywilizacyjnie narodów w dziewięćdziesięciu procentach, włącznie z elitami, nie dostrzegał oczywistych bzdur zawartych w „Mein Kampf” i popierał autora tego bełkotu wraz ze stworzonymi przez niego bojówkami. Badania rozpoczęte wówczas zaowocowały nie tylko przytoczonym wyżej stwierdzeniem. Pokazały, że oprócz dominujących konformistów istnieje pewien odsetek nonkonformistów – ludzi, których opinie nie zależą od otoczenia. Nonkonformiści mogą dzielić dominującą fałszywą opinię tylko wówczas, gdy są przeświadczeni o jej słuszności np. wskutek dezinformacji mediów. Z pewnością łatwiej na nich trafić wśród wyznających opinię mniejszościową. To jest ta wspomniana na początku jedyna różnica pomiędzy grupą większościową a mniejszościową. Co ciekawe, wykazano, że odwrócenie dominującej opinii fałszywej, tak istotne z punktu widzenia trwałości systemu totalitarnego czy quasi-totalitarnego, jaki zafundował nam Tusk, najbardziej prawdopodobne jest wówczas, gdy opinię dominującą wyznaje 2/3 – 3/4 populacji.
Możemy przejść teraz do dowodu. Skoro o opinii jednostki przesądza konformizm, a nie kryterium prawdy to opinia mniejszości musi wynikać z innych niż konformizm przesłanek. Podstawową jest zaś kryterium prawdy. Opinia dominująca, dla której kryterium prawdy nie jest istotne musi być zatem fałszywa, c.b.d.o.
We wszystko to trudno byłoby uwierzyć, gdyby nie niezliczone obserwacje i przykłady z życia różnych zbiorowości – od dzikich plemion po klientelę giełd papierów wartościowych.
Ostatnie lata w Polsce dostarczają kolejnych. Liczba i skala kłamstw, które większość przyjmuje za swoje opinie jest trudna do wyobrażenia. Mieliśmy seryjnych samobójców, pilotów nie tylko nieumiejących latać, ale niewiedzących do czego służą przyciski i urządzenia nawigacyjne, dowodzeni przez pijanego dowódcę. Mieliśmy wymachującego szabelką, zdziecinniałego, a jednocześnie niezwykle przebiegłego i groźnego prezydenta, szerzącego samym swoim istnieniem nienawiść. Mieliśmy koniec afer korupcyjnych, gdyż korupcja okazała się pożyteczna, skoro pozwoliła omijać utrudniające prowadzenie biznesu przepisy, itd. itd. Nie ma takiego absurdu, którego większość nie łyknęłaby. Wnieśliśmy zatem niebagatelny wkład w światową naukę - potwierdziliśmy wielkie socjologiczne odkrycia, także to najnowsze, zawarte w tytule niniejszej notki.
Prawo przyrody jest, jakie jest, ale tak źle jak w Polsce w cywilizowanych krajach jednak nie dzieje się. Musi istnieć dodatkowy element wspomagającym wszechobecny fałsz i de facto istnieje: w Polsce nie było dekomunizacji. Kluczowy instrument komunikacji społecznej – świat medialny w całości pozostał w rękach oligarchii postpeerelowskiej, bachorów peerelowskich funkcjonariuszy i dokooptowanych nielicznych figurantów wywodzących się z ruchu „Solidarność” w charakterze listka figowego, rozgrywanych bez trudu przez speców z SB i WSW oraz ich sukcesorów.
Elity III RP realizują dobrowolnie, a nawet z entuzjazmem, te same cele polityczne, które w PRLu musiały mieć ochronę armii czerwonej, aparatu partyjnego, milicji, SB i WSW, potężnej sieci tajnych współpracowników. Elity III RP realizują dobrowolnie, a nawet z entuzjazmem, cele polityczne agresywnego imperializmu Kremla bez wsparcia rozbudowanego do przecinków w zdaniach aparatu cenzorskiego. Elity III RP nienawidzą elit przeciwstawiających się im tak samo jak pryszczaci w czasach stalinowskich nienawidzili żołnierzy wyklętych.
Elity III RP realizują dobrowolnie, a nawet z entuzjazmem, te same cele polityczne co PRL znacznie lepiej. W PRLu nie stawiano pomników hordom bolszewickim z 1920 roku, ze szkół nie rugowano Mickiewicza, pod koniec nie wsadzano do więzienia na 8 miesięcy kogoś kto powiedział, że rządzący są głupi, nie prowadzono frontalnej wojny z polską tradycją i Kościołem, nie zwalczano w sposób jawny tego wszystkiego co buduje poczucie tożsamości narodowej i co daje poczucie dumy Polakom, nie niszczono na taką skalę oświaty i kultury. Nie zlikwidowano polskiego wojska.
Podobnie jak dzisiaj starano się przykrywać wasalne relacje, uzależnienie i wyzysk, dobrosąsiedzkimi relacjami, sympatią do Rosji, słowiańską wspólnotą. Łatwiej było ukryć uprzywilejowanie, korupcję i inne właściwe dla systemu neokolonialnego patologie, ale też możliwości w tym względzie z powodu organicznej niewydolności systemu były bardzo ograniczone.
W żadnym momencie, nawet w czasie stalinowskiej nocy, nie odważono się zabić, w biały dzień, zbiorowo, na oczach całego świata, przywódców tych, którzy na to wszystko się nie godzą. "Nic się nie stało" w chwilę po tragedii smoleńskiej usłyszały elity III RP od swojego najwyższego kapłana.
Dlaczego tak się porobiło?
"Budowa państwa opartego na aparacie wywodzącym się z PZPR i SB była możliwa tylko pod warunkiem stworzenia gigantycznego systemu kłamstwa. Kłamstwa, w którym agenci komunistycznej bezpieki są bohaterami opozycji, partyjni nadzorcy i niszczyciele polskiej nauki – wybitnymi twórcami, a zwykli tchórze i złodzieje – moralnymi autorytetami" (Antoni Macierewicz - "Najdłuższa walka nowoczesnej Europy")
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka